Forum www.kropki.legion.pl Strona Główna www.kropki.legion.pl
Forum gry w kropki -
KLIKNIJ I ZAGRAJ W KROPKI ON-LINE
Zasady gry

 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Legenda.
Idź do strony Poprzedna  1, 2, 3, 4  Następna
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.kropki.legion.pl Strona Główna -> Hydepark
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Polkolordek



Dołączył: 24 Maj 2003
Posty: 503
Skąd: Gdansk

PostWysłany: Sob Cze 19, 2004 4:13 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

czekam na kontynuacje... Smile
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Sro Lip 21, 2004 9:03 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Wybaczvcie ze tak dlugo kazalem na siebie czekać. Powiem wam szczerze, ze Lipiec roku panskiego 2004, był jednym z najbardziej skurwiałych miesiącow w moim zyciu. I mam nadzieje ze jego koniec zakończy pewien tok niepowodzeń. Bo jak to mówia, bo burzy, zawsze wychodzi slonce.
A nadzieja jest matką głupćow:)

Rozdzial drugi.

„Cheesworld”

Do granicy miedzy Goladnia i Cheesworldem doszli trzeciego dnia od wyruszenia z Ostenton. Droga była dośc cięzka, chodz pogoda dopisywala, to jednak sam dukt był w wiekszosci błotnista reją, zupełnie zaniedbana przez ostatni czas. Do tego wił się to w gore to w dół. Można by odnieść wrazenie że zostal on budowany przez grube niechlujnych konstruktorow, chodz z drugiej strony biorąc pod uwage, niesprzyjajace warunki, do budowy takich dróg, można by uznać ze inne rozplanowanie było niemożliwe.
Mieli duzo czasu na rozmowe i rozmawiali dośc często, z początku drogi głównie Leokles z Karina, ale z czasem i Malcolm zaczynal wtrącac się do rozmowy, gdy ta z czasem zaczela z chodzić z intymnej, na taką, która bardziej była związana z wedrowką. Rozmawiali izartowali dosc często, czuli się calkiem swobodni i nie martwili się wlasciwie niczym. Dla nich ta wedrówka, była iście wakacyjnym spacerkiem. W ciszy i spokoju, wśród piekna zachodu i wschodu slonca. Lekkich podmuchów wiatru, gorzystych widokow, górskich strumyków i wysokosciowej roslinności. Wraz ze zwieerzyną, ktorej tutaj było pod dostatkiem. Więc i na róznorodne „menu” narzekac nie mogli.
Skończyło się to wraz z wkroczenie na glowny dukt, prowadzacy do Chessworldu. Dukt z którego Leokles i Malcolm zjechali kilka dni wczesniej, by uciec przed pościgiem i by skierować się do Ostenton. Ten dukt nie był już tak przyjemny, chodz sama droga była zdecydowanie lepsza, bo utwardzona i zadbana, to jednak ciszy i spokoju zaznac nie można było za bardzo, szczególnie w terenach tuz przy granicy. Gdzie wokół jechały karawany wozów, grupy zwykłych podrózników i żołnierzy patrolujacych dukt. Dostrzegli nawet grupe mnichów, którzy ukryci za swoimi starymi i szarymi płaszczami kierowali się w długim na kilka metrow szeregu w strone Cheesworldu. Zwalniając nieznonie tepo marszu, karawany kupcow, jadacych przed nimi. Co chcwile ktoryś z handlarzy, anonimowo wykrzykiwal jakies bluźnierstwo do mnichów. Krotko mowiąc chalas i tlok mógl im przypomnieć główny targ Fretown.
Samo przejscie graniczne, było mostem przezuconym przez wielka rzekę, która odgradza;la oba państwa od wieków. Co prawda w czasie wojen niejednokrotnie któreś z panstw przechodziło na druga strone i zdobywalo tereny za rzeka, nawet udawalo się niekiedy przetrzymac je dluższy czas. Ale w nastepnych latach w czasie, chodzby najmniejeszego konfliktu, liunia graniczna powracala do swojej starej formy.
- Wyprzedzmy tych mnichow i tych kupcow – powiedzial Leokles, zjezdzajac z duktu i przygladajac się pielgdrzymce duchownych.
- Nie – odpowiedział lapidarnie malcolm, ale po chwili wyjaśnił – zaraz granica, wiec nie możemy zjechac z duktu, jesteśmy że tak się wyraze w kolejce. I jeśli ją opuścimi, będziemy musieli stanac na jej końcu – tu wskazal za siebie, na dłużącą się aż po horyzont grupę kupcow, najemników, podrózników, żołnierzy i innych pragnących wiechac na teren obcego panstwa.
- Sporo tu tych mnichów, może przepuszcza ich bez żadnej kontroli, wszak to swięci.
- nie przepuszczą, a wprost przeciwnie – odezwał się jakiś mezcyzna, po prawicy leoklesa. Mlodzik i szpieg zwrocili się w jego kierunku. Był to męzczyzna w średnim wieku, z nieogolona twarza i długimi wlosami, który nosily już slady dlugiego niemycia. Miał na sobie kolczuge, a przy pasie miecz. Wyglądal na żołnierza, albo był najmnikiem. Jednak bardziej tym pierwszym, biorąc pod uwage, to ze nosil pod kolczugą godlo jednego z ksietw Cheesworldu, szachowa wierze.
- Czemu to – zagadną ciekawy Malcolm.
- kiedys przepuszczali, ale dawno temu – wyjaśnial męzczyzna – Ale od kiedy wyszlo na jaw, że pod mniszym habitem prześlizgiwali się do kraju najruzniejsi zboje i inni najemnicy, to zamkneli granice i dla duchownych. Ci prawdziwi wkurwiali się nieprzecietnie i wyzywali władców Cheesworldu od bluxniercow i innych kurew szatana. Ale na wladcach to nieduże robiło wrażenie... – wstrzymal się i spojrzal na ich dwoje. Kariny nie widzial, albo widzial tylko nie był pewien czy podrózuje razem z nimi.
- A wyście panowie kto? – zagadną wreście.
- Podrózni – wystrzelił Leokles.
- podrózni – zaciekawił się – z bronią. Wyglądacie jeno na najemników.
- nie najemnicy – odpowiedział Malcolm – a broń nosimy w razie czego, jesteśmy że tak się wyraze emerytowanymi żołnierzami armii Golandii. Teraz pokój więc chyba granice otwarte dla takich jak my?
- na emerytów mi nie wyglądacie. Ale nie mnie to osadzać. Może i prawde gadacie, nie moja sprawa. Do najemników tez nic nie mam. Robota jak każda inna, chodz kurewski z nich narod i chedozyć lubia, ale nic do nich nie mam. Jak to mowią, na wojnie, jak na wojnie, nie ma zasad. Ale na granicy mogą się przypieprzyć do was mości panowie, bo kupcow, jak kupcow, ale zbrojnych niechętnie wpuszczają.
- Dobrze wiedzieć – powiedzial calkiem spokojnie Malcolm – ale mowiąc tak na marginesie, to pan zołnierz i też uzbrojony, przez granice przejeżdza.
- uzbrojony, ale jam żołnierz.
- Ale w cywilu – wtracił leokles.
- W cywilu, jak w cywilu, ale ja jestem Cheesworldczyk, a do siebie latwiej wracac, niż wyjeżdzac do obcych.
- Prawda, w to nie zaprzeczam – mówił szpieg – ale dajmy na to, nie zebym tu kogo oskarżał, ale dajmy na przykład ze pan jesteś zabujca i zabiles kogos, kto nosił trykot cheesworldu i żes go ukradł i teraz za jego pośrednictwem chcesz przejechac przez granice. Slużba graniczna musi chyba taką ewentualnosc przewidywać.
- Toć i prawda, pan widze nie głupio mysli, mości panie – wskazał na Malcolma – musze się wiec wygadać i przy okazji wyjaśnić ze Cheesworld rejestruje wszystkich cywilnych żołnierzy którzy wyjeżdzaja we wszelakich celach za granice. Tak samo robi i wasze państwo, to jest Golandia. I tak, gdy wracamy do siebie, na granicy odpowiada się tylko imie i umowione hasło. Prostota i jakież niegłupie.
- prawda – odpowiedział Malcolm. Chodz już wczesniej znal zasady graniczne, miedzy panstwami Golandii i Cheesworldu. Mail jednak ochote posluchac wyjasnień żołnierza. A i przy okazji Leokles mógl więcej dowiedziec się o tym.
- A z innymi panstwami – zagadną leokles – również podobne slużby graniczne dzialają?
- A gdziesz tam, mości panie, z barbazyńcami Warcabnikami się nie bratamy. Tych kozi synów do siebie nie wpuszczamy, a z innymi. A inne panstwa to już daleko od nas.
- A Sienta?
- Tam cywilizowany czlek, toz i my takich z otwartymi rekami witamy. Sientczyk twój brat, mówi się w Cheesworldzie.
- brat, bratem. Ale Sientczyk już nie wita z otwartymi rekami Cheesworldczyka – zadrwił Malcolm.
- prawda to tez, szanowny panie, prawda, ale temu nie Sientczyk winien, tlyko Warcabnicy, kropkowicze i inne zacofane plemienia, które w swoim fanatyzmie na Siente maszeruja i pala wszystko po czym pzejdą. A potem Sientczyk taki mówi, ze Cheesworldczyka nie wpuści do siebie, bo to ponoć z Cheeswordlu wszystkie wyprawy fanatykow, szly na Siente. A ja się nie dziwie tym wladcom, co te wyprawy przepuszczali, a bo mnieli oni wybór. Jakby się sprzeciwili to by ta zbieranina, ich zaatakowała. To przepuszczali. A nawet jakby to zbieranine w bitwie rozbić, to i tak wszystkie by nacje naprzeci nam się postawiły. I co wtedy?
- Z calym szacunkiem dla was, mosci goisci, ale i wasza nacja naprzeciw nam by staneła – dodal po chwili.
- Wojny od dawien, dawan były, sa i będą – powiedział Malcolm.
- A ja wam powiem, mości panie. Ze ta ostatnia wojna, to na wiele lat zakończy spory. Toc już od kilku lat spokój szaleje w całym kwartecie. I nawet ci barbazyńcy, za wami mości panowie z Golandii, się nie buntują.
- Buntowali się, bo im panstwo zabrali – wtracił w obrone swego kraju Leokles. Ale w taki sposób by żołnierz nie zauwazył, ze jest on kropkowiczem
- Prawda – poszedl za Leoklesem Malcolm.
- Ja osobiscie jestem zwolenikiem, by na powrót kwartet wrócił do swej pierwotnej postaci. Żeby te wszystkie barbazynskie plemiona wyciąć w pień i stworzyć dawna czysta rase Cheesworldczyków, Goistów i Scrabelczyków, jeno tylko tych barbazyńskich Warcabników bym spalił i zasiekał.
- na to już niestety za późno – odpowiedział Malcolm.
- Zapuźno, jak zapuźno. Ale żałowac tlyko należy, ze uzurpator do końca swego dziela zniszczenia kropkowiczow nie doprowadził. Z calym szacunkiem do was, szanowni panoie, ale mi ten wasz nowy cesarz to nie bardzo pasuje, ten Soldan -ostatnie slowa, niemal do nich wyzeptal. Jakby lekał się, ze mogą obne dotrzec do nieodpowiednich uszu.
- A moim zdiem to jeden z najlepszych cesarzy na tronie Golandii – wtracił młodzik, a jego ton brzmiał tak, że postronny sluchacz mógł dostrzec w nim osobista chęć do panstwa kropkolandii. Dlatego szpieg uciszyl go gestem i najszybciej jak się dalo zagadną o Wielkie księstwo Scrablle.
Kolejka szla bardzo powoli, ale poruszali się i na tym najbardziej im zalezalo. Najgorzej jakby stali w miejscu, oznaczalo by to, ze do bram zapewne dobrneli by dopiero za kilka dni. Służba graniczna często przerywała swoje obowiązki by ulożyć się spać. Na straży stalo wtedy najczescie dwoch młodych strazników, którzy tylko stali i pilnowali by nikt się nie przeciskał. Ale teraz jak widać, staznicy pracowali bez przerw i to calkiem szybko, jak to stwierdzil wcześniej żołnierz. Ale teraz odpowiadal na pytanie szpiega.
- Scrabelczycy, nie odpowiem wam, mości panowie. Bo sam malo z zachodnich granic mam wieści. Ja sluże w ksiestwie „Tower” tuz przy granicy. Wiesci z dalekiej pólnocy nie bardzo docieraja do nas. Ale odkąd trzysta lat temu, tuz przy rzece cesarz Herman VII mór wybudował, to malo kto wieżdza za ich bramy. Głównie kupcy, ale i tych podobno jest coraz mnie. Scrabelczycy, już wojen podobno od dawien, dawna nie prowadzą i ponoć bogate i samo wystarczalne państwo się zrobilo tam. Tak, mówi się u nas w Cheesworldzie, być bogatym jak Scrabelczyk, chodz i tu u nas źle nie jest.
- czyli nie wiele, o tamtym państwie wiecie? – zapytal zaciekawiony Leokles.
- Nie bardzo, mości panie, nie bardzo. Jak was, interesuje ten kraj, to tylko przez Siente ponoć najlatwiej płynąć. Bo Sienta chyba tylko z nimi handluje, ale nie powiem mości wam podróznikom, jak lepiej, bo sam nie ejstem pewien. Tylko takie sluchy czasem, do mnie dochodziły.
- Dobrze wiedzieć.
Wydawalo się ze kolejka jeszcze przyspieszyła tepa. Nim się spostrzegli, to grupa mnichów już była przy branie. I mimo zapewnień żołnierza, ze zostaną oni dokładnie sprawdzenia, okazało się ze zostali bez przeszkud wpuszczeni przez granice. Widok ten żołnierz skwitowal, tym że świeci dali w łape słuzbie granicznej, a ci niezdyscyplinowane i chetne do brania lapuwek gnoje, wzieły ja. Ale dla Malcolma, leoklesa i kariny, która maila już ochote umyc się w najbliższym zajeździe, a także dla setek ludzi za nimi, było to calkiem dobrte rozwiązanie. Sam Malclom zagadna na ucho Leoklesa, by ten przygotowal jakieś floreny, by ewentualnie zapłacić za przejazd.
Zaraz za mnichami na most graniczny wjechały wozy kupcow. Jechały dlugim kordonem, zapewne z fretown, gdyz mialy godło miasta wymalowane niechlujnie na deskach swoich wozów. Wozób było sześc i każdy był zapchany najrużniejszym towarem, co spowodowalo, ze marsz staną w miejscu, gdyz slużba graniczna zaczeła dogłebnie sprawdzac zawartośc każdego z wozów.
Minelo jeszcze kilka godzin, nim ostatni kupiecki woz, sprawdzony do cna przejechał przez most i ustapił miejsca ich trojce. Żołnierz który tak chetnie konwersowal z nimi, teraz gdzies się zmyl i najpewenie przeprawił się przez granice przy ostatnim wozie. Byli więc sami, nie liczac może około setki ludzi drepczacych w kolejce za nimi, przeciskajac się przesłem dosc waskiej przeprawy.
Naprzeciw nim stala grupka wartkich młodych wojaków, preżocych się dumnie, wsparci na swoich halabardach. Starsza i bardziej doświadczona w sztuce opierdalania się siedziala oparta o kamienne bariery mostu, mające na celu ochronić przechodzacych przed zimna marcowa wodą. Samej sluzby granicznej było nie więcej jak dwudziestu żołnierzy. Jeszcze całkiem duzy konny udzial zajmowal miejsce już za przeprawą, stalo tam w luźnym szyku jakaś setka marederów. Po za tym, po drugiej stronie już zbierala długa, az po horyzont kolejka najrózniejszych mas ludzi, którzy podrózowali w strone „Do golandii”. Musieli tak czekać do nastepnego dnia, gdyz most na rzecze granicznej był tylko jeden i do tego tak wąski, ze jedynie tylko jeden wóz przejedzie. Oba panstwa umówiły się więc tak, że dni pazyste będą dla ludzi wjeżdzajacych do Cheesworldu, a dni nie parzyste będą dla pasazerow podróżujących w kierunku przeciwnym.
- najemnicy!? – wykrzykna grubawy zołnierz w średnim wieku, łypiąc zimnym wzrokiem w ich stronę – bo na kupcow mi nie wygladacie.
- Podróznicy – wypalił Malcolm, nie mogąc wymyśleć nic bardziej sensownego. Straznik przy tym parskna z cicha, ogladajac sobie przy tym Karine.
- A gdzie tak podróżujecie? – wypalił, wkuwajac wzrok w tyłek dziewczyny.
- Do Polis.
Straznik jeszcze raz przejżal ich surowym i drwiącym wzrokiem, poczym wskazal dziewczynę.
- A to kto, wasza dziwka?
Malcolm podniusl reke w checi ewentualnego zatrzymania Leoklesa, ale nie musial się bać, w młodziku już dawno ulecialy czasy dumy, która kazała by mu stanąc w obronie swojej kobiety.
- Można tak powiedzieć.
- Te Sancho – odwrócił się i krzykna do jednego z innych żołnierzy wylegującego się wlaśnie w przy jednej z mostowych balustrad. Mężczyzna imienie Sancho spojrzal w jego strone, na znak ze słyszal go i gotow jest wysłuchac jego pytania – ile bierzemy za podróznikow – Słowo „podrózników” specjalnie zaakcentował.
- Pięć florenów – odpowiedział – ale od lebka – dodał po chwili.
- Dobra. Dzieki.
Spowrotem zwrócił się do nich.
- Slyszeliscie.
- Za dziewczyne, tez? – zapytal Leokles.
Strażnik przyjżal się jeszcze uważniej karinie. Ta starala się uniknąc jego wzroku, wpatrując się w horyzont i góry, które jeszcze całkiem dobrze były widoczne z tego miejsca.
- Panna przejdzie za darmo – i uśmiechna się do niej koslawo.
Leokles i Malcolm wygrzebali pieniadze w sposób na tyle dyskretny żeby tamten nie dostrzegl ze maja przy sobie jeszcze całkiem duzo gotowki. Jednak z drugiej strony, jak później pomyślał, ze to raczej konieczne nie było, skoro przez ten most przewija się dziennie kilkanascie tysięcy ludzi, w tym wiekszosc kupcow. To na tym moscie pewenie nie jeden straznik zbił mała fortunę.
Gdy już zapłacili, sklonili nieznacznie glową, by pokazac swoja wdziecznośc, za jako takie traktowanie i ruszyli dalej, dajac biale światlo następnym. Slońce właśnie toczyło się ku zachodowi i ziemie powoli zaczą ogarniac półmrok. Nie czekali więc długo i ruszyli na szukanie w miare dobrego schronienia. Co nie było trudno, bo miejsce przy graniczne było niemalze że malym miasteczkiem pelnym wszelakich zajazdów i hotelików. Po jakimś kwadransie zamelinowali się w jednym z nich, i po uwcczesnym doprowadzeniu się do porzadku, poszli spać.
---------------------------
Kilkodniowa wedrowka dala się we znaki, więc spali dlugo dzisiejszej nocy. Wstali dopiero przed południem, gdy slońce było już wysoko na niebie i grzalo dośc mocno. Był dzień niepazysty, więc przejazd mieli ci, którzy wjezdzali do Golandii. Kolejka która była wczorajszego dnia długa na dobrych kilka kilometrów zmiejszala się dosć szybko. Gdyz słuzba graniczna, jakby opromieniona euforia nowego dnia, zaczeła pracować szybciej i sprawniej. Ruszyli w s trone jednego z zajazdow, który jak pamietal Leokles zapchany był ludzmi wczorajszego dnia. Dziś nie było w nim zywej duszy, oprucz szczupłej barmanki w srednim wieku, z czarnymi waskikami pod nosem i grubego kucharza, który stał przy ladzie i rozgladal się po wnetrzu, zamieniajac co chwile slowo z wasata barmanką.
Gdy weszli do baru, od razu przykuli wzrok ich obojga, był to raczej przyjazny wzrok, chodz po kucharzu można było dostzec nutke zarzenowania. Ale barmanka szybko ozywila się i w kilku slowach naklazala kucharzowi zabrac się do roboty, sama zaprosiła gosci do środka. Przyjeli wiec zaproszenie i usiedli przy oknie, po uprzednim zamówieniu jedzenia.
Tuz po zajeciu swoich miejsc, rozpoczeli rozmowe. Mieli jeszcze wiele spraw do obgadania związanych z nastepnym celem ich wędrowki. Wcześniej niejednokrotnie już omawiali ten temat, jednak najczesciej powieżchownie, bez żadnych konkretow. Teraz gfdy już byli po za granicami swojego panstwa, przyszedl czas by poważnie się nad tym zastanowić.
- Znam tu troche ludzi – Malcolm oparł się lokciami o blat stołu – ale nie wiem czy moje znajomosci przetrwaly czas. Wszak ostatni raz bywalem tu przed dziesięcioma laty.
- A jak ty myslisz – zagadneła Karina, która od czasu wyruszenia z ostenton coraz bardziej zaczeła interesowac się węrówka, w ktorej jak by nie patrzec brala czynny udział.
- Znam jednego kartografa – odpowiedział szpieg, wpatrują się w okno, za którym widac było gory i ogromne równiny – kiedys jeszcze za czasow gdy pracowalem w tajnych sluzbach był on moja wtyczką. Potem, jakoś po wojnie kontakt się urwal. Ale pamietac mnie powinien, wszak uratowalem mu zycie.
- to znaczy, ze to twój dlużnik – Leokles spojrzal na malcolma.
- Można tak powiedziec, ale wiecie jak to jest z takimi dlużnikami.
Przytakneli równocześnie.
- W tamtych czasach nikt nikomu nie ufał – ciągnął, nie słyszac nastepnego pytania – on też nam nie ufal, po za tym był Cheesworldczykiem i sprzedawal swój własny kraj.
- Chyba nie wbrew własnej woli to robił.
- I w tym caly szkopuł, ze nie zwlasnej woli – Malcolm dalej wpatrywal się w rowniny i gory, jakby myślami był w tych starych i ciezkich czasach – Kiedys w Golandii, narobil sobie strasznych dlugow i grozilo mu długoletnie więxienie. Pamietasz pewnie leo, jak było za uzurpatora, za byle co zamykali na lat dwadzieścia.
Malcolm wstyrzymal się i spojrzal na leoklesa, gdy ten przytakna ze pamieta, ciągną dalej.
- Więc i jemu groziło więzienie. Ale gdy dowiedziano się ze ów dłuznik jest w Cheesworldzie wojskowym kartografem, uzurpator dal mu wybór. Albo będzie szpiegowal dla nas, albo posiedzi bardzo dlugo – slowo „bardzo” szpieg przeciągną.
- A w kraju już nie mógł zwiać?
- Wtedy by zginą, i to z mojej reki, takie wtedy miałem rozkazy.
- czemu wspomniales więc o nim? Skoro nie jestes pewny jego osoby? – zaciekawiła się Karina.
- Bo jak już wspomnialem – powiedzial pewnie Malcolm zwracajac ku nim wzrok – ma on u mnie dlug wdzięczności. To ze uratowalem go od miecza, pewnego lichwiarza, a raczej spod mieczy jego ludzi. To ze w Golandii narobił sobie długow, było zreszta nie przypadkowe, koleś lubowal się w hazardzie.
- To więc może ulatwić nam zadanie, jeśli twoja znajmośc nie zadziala, to będzie trzeba będzie rzucić troche grosza.
- jeśli moja znajomosc nie zadziala, to tez może być gowno. Wszystko wtedy będzie zależalo od tego na jakiej fali w hazardowym biznesie jest mój przyjaciel – śłowo „przyjaciel” ironicznie zaakcentował – bo jeśli jest to fala zwyzkowa to gowno będziemy mieli.
- W hazardzie raczej trudno być ciągle na fali zwyzkowej – zauwazyła Karina.
- Prawda. Ale to kawal skurwysyna, gotow nas wydać, no chyba ze jest na fali znizkowej, wtedy przyjmie nas jak przyjaciół.
- takie losowanie.
- A ta knajpa o ktorej wspomnialeś wcześniej – wtrącił leo – ta, której nazwy nie pamietasz.
- To raczej postatnia deska ratunku. Nie spieszy mi się żeby tam zachodzić. Kiedys kiedy tam szpiegowalem, było to dobre miejsce spotkan miedzy innymi szpiegami i informatorami. I już za moich czasów miejsce to cieszylo się zla slawą. Tam gdy wchodziłes nieproszony mogles się spodziewac tego, ze przy wejsciu ktos ci rozlupie toporem głowę. I nawet za bardzo nikt się tym nie przejmie, ot, ktos z nudów kogoś zabił. Za moich czasów musieliśmy mieć tam opłaconych ludzi, by spokojnie przebywac w środku, teraz już nikt tam nikogo nie opłaca, a watpie by ktoś mnie jeszcze z tamtąd pamietał. Ludzie którzy tam przebywali, zwykle niedługo mieli okazje pozyć.
- Najemnicy?
- W wiekszosći, ale nie tylko. Kręci się tam mnustwo płatnych zabójcow i powaznych zlodzieji. Szulerów czy lichwiarzy tez tam jest sporo, ale ci przychodzą z obstawa tych pierwszych, albi innych zawodowych szermierzy.
- czyli odradzasz?
Szpieg kiwna glowa, łykajać wcześniej piwa.
- odradzam to zamało powiedziane – podją po chwili – powiedzial bym nawet ze nie mam zupełnie ochoty odwiedzac tamtego miejsca.
- jakieś stare zatarczki?
- Dawne czasy, pamietam ze poszło o byle gowno, ale gość z którym zadarłem nie zwykł zapominac.
- A gdyby nic w Polis nie wypaliło, to gdzie wtedy? – zapytala Karina – may jeszcze jakieś alternatywy.
- Trzeba by ruszyć dalej na północ, ale do tego potrzebna jakas mapa – odpowiedział Leo – więc jeśli nie wyjdzie po dobroci z tym kartografem, może trzeba by ja wykraść siłą.
- I nad tym się zastanawialem – odparł Malcolm prostując się na oparciu i wzdychajac głeboko – nie było by to łatwe, ten gośc naprawde pilnuje swoich rzeczy, ale biorąc pod uwage, alternatywa z barem i kradzierza, o wiele bardziej wolalbym tą drugą.
- Teraz tylko znaleźdz tego twojego kartografa, chyba wiesz gdzie miedszka.
- o to się nie martwie, przeciez to hazardzista, wiec raczej nie prędko się dorobil majatku – umilkł i zamyslil się, po czym zwrocił wzrok w sobie tylko znany punkt za oknem – bardziej ciekwi mnie to – powiedzial po chwili – czy ten fort jest naprawde fortem.
- Myslisz że to może być budowla nie wojskowa.
- tak myśle, bo jak kolwiek Cheesworld nie był od razu wielkim krajem, tylko powiekszał swoje teretoria przez setki lat i twierdze graniczne staly kiedyś duzo blizej centrum kraju. Tak więm że twioerdze te były wyburzane, a na ich miejscu stawiano gospodarstwa i wsie, po to by nie marnowac dobrej ziemii uprawnej, tlyko uzyć już tej zużytej.
A z fortów gdzie stacjonuje wojsko, nie znałem nazwy Kaelden.
- Może to jakaś druga nazwa, tego fortu?
- nie bardzo w to wierze. W wywiadze obowiązkiem było pamietanie nazw i imion jednostek wojskowych wraz z dowódcami i każdej twierdzy w ktoryj stala armia, wraz z liczebnoscia tej armii.
- Ale twoje szczescie nie opuszczajace cię od chwili rozpoczęcia wyprawy – podją dalej szpieg, ale już bardziej swobodnie i humorystycznie – daje mi jakieś nadzieje co do dalszej wędrowki.
Karina nieznacznie uśmiechnela się kacikiem ust.
W barze zrobił się zaduch, dym buchna z kuchni, a zaraz po nim bo izbie rozlegl się krzyk barmanki. Który kierowany do swego męza kucharza, zawieral mnustwo najrózniejszych epitetów, miedzy którymi goście mogli odczytać uwagi, co do stanu prowadzenia się barmana jak i jego zamiloaniu do mocnych trunków. I gdy nie było nikogo w izbie, chyłkiem by nikogo nie sprowokować, wyslizneli się na zewnątrz. Od razu dopadlo ich świeże powietrze, którego tak lakneli, przez te ostatnie kilka minut.
Nastepnie ruszyli do nastepnej knajpie, gdzie już bez przeszkód zakupili potrzebny na droge prowiant.

c.d.n.
Powrót do góry
 
 
Polkolordek



Dołączył: 24 Maj 2003
Posty: 503
Skąd: Gdansk

PostWysłany: Sro Sie 04, 2004 9:31 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

nareszcie wrocilem Smile no radji jak narazie niezle sie zapowiada Very Happy czekamy, czekamy... Cool
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Nie Sie 08, 2004 7:54 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Droga do Polis trwala dwa dni i zbiegła bez żadnych przeszkód. Szli głównym duktem w towarzystwie wielu kupieckich karawan, które nieustatanie kursowały w jedna i drugą strone. Tak samo jak w Golandii, co kilka kilometrow, staly bajrózniejsze knajpy i hotele, a także budynki strazy, majacej na celu utrzymyac porządek i bezpieczeństwo drogi. Tworzyło to prowizoryczna miasteczka, w których jedynimi ludzmi byli pracownicy i straznicy. To co roznilo Cheesworld od Golandii i to dostrzegli, na samym początku, były wielkie połacie terenu, które zagospodarowane były w wielu hektarowe łaki, ciągnące się az po horyzont. Widoczne w oddali domy, były jedynie pojedyńczym gospodarstwem, nie mieli jednak okazji poznać blizej jej mieszkańcow.
Rozmawiali ze soba sporadycznie, raz na kilka kilometrow zamieniali kilka słów. Jedynie rządny wiadomosci Malcolm poruszal ie miedzy gromada kupcow, zołnierzy czy innych podrózników, szukajac możliwości rozmowy, na temat Polis i innych miejsc, które dane mu było zwiedzic przed laty, a o których już wiele czasu nie słyszał.
W wiekszosci kupcy nie chcieli gadać z nieznajomym zbrojnym, ale co niektorzy wchodzili w dialog ze szpiegiem.
Popłódniu dnia nastepnego, staneli u bram miasta, bram, bo chodz miasto nie było ogrodzone żadnym murem, sama brama, bogato zdobiona i rzeźbiona, stała przy głównym wejsciu doń. Swa wielkoscia i blaskiem odbijala siię już w oddali, tworząc wspaniałą reklamę największego miasta kwartetu.
Z równim okalajacych stolice Cheesworldu, dalo się jedynie podziwiać wielkie budowle, które jak wyjaśnił szpieg robiło za bogate domy mieszkalne. Były to cuda architektoniczne tego świata, których nikt jak na razie powtórzyć nie zdołal. Stały one w centrum miasta i było ich cztery, ułozone w kwartet, niektorzy powiadali ze zbudowane sa tak specjalnie, względem historii o powstaniu kwartetu. Jednak malcolm szybko dodal, ze to bzdura.
Jeszcze kilka kilometrow musieli przejechać, by wjechac miedzy pierwsze zabudowania. I już na wstepie cala magia minela. Miagia która z oddali potrafiła czarować, tu zamienila się w szarą rzeczywistość slumsow i brudu, które najczęsciej znajdowaly się na obrzerzach wielkich miast.
- Rozbudowalo się miasto – Malcolm przypomnial sobie polis, z przed dziesięciu lat i nie pamietal by te zaczynalo się tak wczesnie.
Wokół zasyfionego końskim łajnem i szczynami duktu wyrastały male drewniane domu, niektóre b6yly tak brzydkie, ze od samego patrzenia moglo odstraszyć byle turyste. Budowane były niemal ze na prędce, tylko tak, by zapewnić jakis dach nad głowa nowych mieszkańców. Z zewnatrz i jak zapewnil Malcolm i wewnatrz mieszkania były brudne i zasyfione obrośniete byłe chwastami i obchodzace grzybem w sposób widoczny już kilkunastu metrow.
- Ludzie szukaja ucieczki z biedoty wiejskiej do maist, by mieszkać w takim syfie – powiedziała karina nie rozglądajac się wokół. Jej wzrok przykuly dzieci ganiajace się pół nagie wśród gównianych placków końskich.
- Z syfu do syfu – dodal Leokels – ale słyszalem że tu rolnicy nie maja źle?
- Źle nie mają tu tylko bogaci właściciele ziemscy – odpowiedział od razu Malcolm – biedota z nieszlacheckich rodzin, traktowana jest tak samo jak wszedzie. Czyli najgorzej, tacu ludzie wolą żyć na jakiś prawach w tym syfie, niż na wsi, gdzie byle pan szlachcic z rodu byle skurwysynów, może ich zatłuc za byle co. Tenswiat upadnie jeśli dalej będą takie podzialy.
- Myślisz ze to się kiedyś zmieni?
- Goladnia daje przykład zmian, ale do tego jeszcze długa droga, zapewne nie za naszych czasow to się stanie.
Wyszli na ogromne skrzyzowanie drog, była to jakby granica miedzy slumsami za nimi, a nastepna czescią miasta przed nimi. Tu, jak przypomnial sobie malcom, była dawna granica miasta i jak sobie szybko obliczyl licząc przy tym wlasne kroki, miasto rozwinelo się jakiś kilometr na połódnie, a biorrąc pod uwagę że polis roziwjało się głównie na północ i zachod, znaczyło ze miasto jest dużo większe niż przed laty.
Przejscie wielkiego skrzyzowania było nie lada problemem, gdyż trasa ta była wielkim obiazdem wokół miasta którym poruszali się niemal wszyscy kupcy pragnący jedynie obiechać Polis, nie wstepujac doń. A teraz popołódniu ciągnely tędy, niezliczone rzesze wozow, tworząc coś na krztal długiego na kilka kilometrow korku. Przejscie miedzy tłumem ludzi i koni, dodatkowo utrudnial fakt wozu poruszaly się z każdego kierunku świata. Z półnicy na połódnie, ze wchodu na zachód z północy... itd. Dlatego nim przecisneli się biedzy ciągle bluzgajacymi na siebie kupcami minelo kilka minut, a i bez malych przepychanek się nie obylo, w których chodz było spokojnie, polala się krew, gdy Leokles w zemście za niegrzeczne tracenie Kariny, rozbij jednemu z pseudodzentelmenow nos. Mimo ze zapowiadalo się na awanture, wszystko zalagodzono.
Gdy przeszli już skrzyzowanie, dochądząc do owiele spokojniejszej uliczki, od razu dopadlo ich świeże powietrze, może nie tak swieże, jak w czasie dragi miedzy lakami, czy lasami, ale na pewno duzo lepsze od tego którym musieli oddychać na początku polis. Droga ta była już o wiele przyjemniejsza, dzielnica chodz nie za bogata, była o wiele ladniesza i schludniejsza. Co cieszyło brakowalo już na niej konskich bździn i szczynów. Przeszli więc szybkim krokiem, kierując się ciągle do centrum. Glówna droga była dosc szeroka, co było zupelnym przeciwieństwem Fretown, jednak dalo się zauwazyć że boczne uliczki były tak samo wąskie.
- Tak jak się umowilismy? – zagadną Leokles. Było to pierwsze konstruktywne pytanie zadane od samych granic miasta.
- masz na mysli hotel?
- Tak. Wydaje się ze nie ma co dziś zalatwiac naszycfh spraw. Po calodniowej wędrpwce warto by teraz odpocząć.
- I ja tak mysle. Zreszta wieczorem cięzko go było zwykle zastać. Najczesciej wtedy grał. Rano nie powinno to stanowić problemu.
Przytakneli bez oporów. Zmeczenie dawalo na wskroś znać, padali z nóg i jedyne na co mieli ochote to połozyć się spać. Ale droga do hotelu jeszcze miała się ciągnąć przez niemal cała godzinę. Miejsce spoczynku które wskazał Malcolm, połozone było dosc blisko centrum w jednej z ładniejszych dzielnic. Było drogie, ale ku ich zdziwnieniu zadzialały znajomosci szpiega. Rozmowa z szefem hotelu wyglądala dosc przyjaxnie. Zaskoczeni zapytali szpiega o ten fakt, ten z miejsca przyznał że również sam się zdziwił. Powiedzial również że był to hotel w którym zawsze nocowal i wydal w nim sporo pieniedzy i być mozę stąd ta pamięć.
Nie zadawali więcej pytań, bo po pierwsze nie chcialo im się, a po drugie nie było po co.
------------------------------------------------------
Nastepnego dnia tuz przed połódniem, wybrali się na spotkanie ze znajomym malcolma. Drogi były zatłoczone, więc starajac się unikac tłumu ruszyli wzdłóz wąskich uliczek, kierując się ku bogatemu cenrum miasta. Malcolm znał dosc dobrze Polis i mimo ze mineło tak wiele lat od jego ostatniego tu pobytu, od razu dostrzegł ze te nie zmienilo się w jego centrum.
Do budynku w którym mieszkal owy kartograf doszli, gdy slońce było wysoko na niebie, mimo ze starali się omijac pełne ludzi główne uliczki to i tak labirynty waskich uliczek strasznie wydluzalo już i tak niekrotka droge. Polis wszak było ogromne. Sam budynek mieszkjalny, nie róznił się od pozostalych tego typu budynków znajdujących się w bogatym centrum miasta. Robil wrazenie i był bardzo zadbany. Był to budynek przeznaczony dla bogatych mieszczan, jak wyjasnił malcolm, zreszta jak każdy na tej ulicy. Wchodzilo się doń, od ulicy drzwiami malymi, zupelnie nie pasującymi do ogromu i przepychu calosci.
Gdy byli już w klatce, w ciemnym i dlugim korytarzu, odezwal się powaznie Malcolm:
- Ten gośc ma na imie Esquero, mowie to byście wiedzieli. Ale gdy tam wejdziemy, nie odzywajcie się wogole, ja będę gadał. Zreszta nawet nie wiem, czy wszyscy znajdziemy się w środku, to zalezy od jego humoru. Wrazie czego czekajcie na zewnątrz.
- Nie lepiej zebysmy tu poczekali?
- Lepiej chodzcie, czy tak czy tak wasza obecnosc nie zrobi na nim żadnej róznicy, co najwyżej może go nieco przestraszyc.
Nie zadawali pytań.
Ruszyli na schody, które skrzypnely pod ich ciezarem. Bez zastanowienia ruszyli ku gorze, na ostatnie pietro.
Gdy stali przed dzrzwiamy szpieg silnie zapukał, a drzwi po chwili rozwarły się. Swiatlo uderztylo ich blaskiem, a po chwili przed nimi pojawiła się mala posac, a raczej tylko jej glowa wystajaca zza drewnianych drzwi.
- Słucham? – rzekła, a w jej glosie dalo się dostrzec niecheć.
- Nie poznajesz starych druchów – odpowiedzial spokojnie malcolm.
Postac przjrzala się szpiegowi. Jej twarz, na ktorej widnialy oznaki starosci, była blada i wychudzona., z mocno zarysowanymi kościamyi policzkowymi. Na duzym ostrym nosie, zalegały okulary, a siwe wlosy i krzaczaste brwi zlewaly się niemal ze soba, zakrywajac cale czoło.
- Znam cię – odpowiedzial postać, w ktorej już teraz bez przeszkód szpieg dostrzegl kartografa Esguera – znam cię i to calkiem nieźle, szpiegu.
- czego chcesz?! – zagadneł po chwili szorstko kartograf.
Malcolm nim odpowiedział, odepchnąl lekko drzwi i wslizna się do środka. Esquera,. Troche to otumianiło i nim się spostrzegł w środku znajdowali się również Leokles i Karina.
Mieszkanie nie wyglądalo najlepiej i jeśli drzwi wejściowe, male i obskurne nie pasowaly do calosci budynku, to i tak było niczym w porównaniu z wnetrzem tego mieszkania, które bardziej by już pasowalo do mieszkań z poczatku Polis, niż do tych w najbogatszej częsci miasta. Mieszkanie wyglądalo tak, jak to kiedys okresliła żona pewnego pisarza, wchodząc do jego klity i mówiac: „nawet bym tu nie nasrała”.
Na oczy rzucaly się równierz mapy, których w tym pomieszczeniu były setki, pororzucanych w niemal kazdym kącie pomieszczenia. Najwidoczniej Esquer lubil swój fach.
- Nic się nie zmieniłes Esquer – zagadną Malcolm, zupelnie nie zwracając na zimne spojrzenie kartografa.
- Ty tez – odpowiedzial ten i przeszedl kilka metrow siadając na jednym z krzesel, które o dziwo nie było przykryte mapami.
- Ale do rzeczy – podją po chwili – co cię tu sprowadza, bo raczej nie chec spotkania się ze mna po tylu latach. Może chcesz coś odemie?
Malcolm uśmiechną się nieznacznie.
- Zgadłeś – zwrocił wzrok w jego kierunku.
- pamiętaj ze już nie jesteś moim szefem i nie musze ci przekazywac wiadomości.
- Robiłeś to z wlasnej woli, mogłes z tym skończyć.
- to nieistotne, wiec że nigdy was nie lubiłem i lubić nie będę, więc streszczaj się i zabieraj stąd ta dziwke i tego pajaca.
Karina i leokles nawet nie zareagowali, jakby zupelnie nie slyszeli, albo nie mieli ochoty sluchac, kąsliwej i drwiącej uwagi skierowanej w ich kierunku.
- Wiez mi Esquer, ze ominą bym ten dom gdyby,m miał wybór, ale niestety takowego nie mam. Szukam pewnej informacji, która ty możesz mi dać.
- Skąd pewnosc że ci ja dam.
- Bo wydaje mi się że jestes mi coś winien.
Kartograf uśmiechna się nienacznie, od razu domyslając się o co chodzi Malcolmowi.
- Jednak pamietasz jeszcze ten drobny incydent, z którego mnie wyciągneles. A teraz przychodzisz by odebrac dług, który sobie u ciebie zaciągnełem. Sprytnie, oj sprytnie mój drogi szpiegu. Nic bezinteresownie, ale ja wiedzialem ze przyjdziesz, wy goisci zawsze przychodzi po dlugi.
Malcolm milczał.
- Mów więc co chcesz wiedziec i czego potrzebujesz, i wynocha.
- potrzebuje mapy.
- idz do sklepu.
- Wojskowej mapy – poprawił się Malcom, nie zwracajac uwagi na drwine – z zaznaczonymi pozycjami wszystkich fortów, wewnatrz panstwa i na jego obrzerzach.
- Co? Teraz pracujesz dla innego wywiadu, czy dla jakiś najemników.
- Potrzebuje ja na urzytek wlasny.
- A niby po co?
- Moja sprawa.
- Powiedz przynajmniej co to za miejsce do którego zmierzasz.
- To już nie twój problem.
- rozumiem. Ale chodzi mi o to ze mapy sa rózne, nie każda przedstawi ci wszystkie forty. Każda mapa calego panstwa przedstawia tylko dziesięc losowo wybranych fortów granicxznych i kilka wewnatrz panstwa. Inna mapa zawiera inne forty i tak dalej. By zlozyć cala mape ze wszystkimi fortami należy przylozyć do siebie dziesięc takich samych map, wtedy będziesz miał podgląd na wszystkie forty.
- Ciekawe zabezpieczenia. Daj mi więc wszystkie dziesięc map.
- to nie takie proste – odpowiedzial z drwiącym uśmieszkiem kartograf. Widzisz ja mam tylko częśc z tych map, reszte lezy bezpiecznie w krolewskim schowku, przygotowane na nastepna wojnę.
- Więc co chcesz wiedzieć.
- Nazwe twojego celu.
Malcolm wzią gleboki oddech i zwrocil wzrok w strone leoklesa. Mlodzik pokiwal glową pozytywnie.
- Fort kaelden – odpowiedzial Malcolm, widzac pozytywna reakcje mlodzika
Esquero znieruchomiał na kilka sekund, po czym zwrócił do szpiega. Od razu dalo się dostrzec ze cos jest nie tak i ze ta nazwa zaskoczyła kartografa.
- Stalo się coś? – zapytał szpieg.
- To ciekawe – odpowiedział – nie jestes pierwsza osoba która pytala mnie o ta nazwe w ostatnim czasie. Jakiś czas temu przyszedl do mnie pewien dziwny jegomosc i tez o to zapytał. A gdy ja odpowiedzial mu ze taki fort nie istnieje, jak gdyby nigdy nic podszedl do jednej z moich map, rozejrzal się po niej i wskazał mi miejsce w którym ten fort się znajduje. Wspomnial potem ze któs będzie szukał tego miejsca i że mam mu owa mape przekazać.
- pamietasz jak wyglądal – odezwal się Leokles, którego od razu zaciekawila ta sytuacja.
- hola! – wykrzykna kartograf – co ja tu kurwa jestem. Pośrednik jakos czy coś. Chcecie wiadomosci to płaćcie.
- A co z ta mapa – wtrącił Malcolm.
Esquer wstal ze swego miejsca i podszedl do jedynej w tym pomieszczeniu szafy. Otworzyj ją. „Goscie” dostrzegli w niej kilka ubrać i mapy. Kartograf chwle pogrzebal, po czym wyja z zewnatrz zwoj papieru i rozlorzyl go na stolu, na innych mapach. Wszycy spojrzeli na nia z zaciekawienie.
- tu – wskazał palcem zaznaczony atramentowym kleksem punkt – to miejsce zaznaczyl gdy tu wszedł.
Gdy wszyscy wpatrywali się w mape, kartograf nagle ściagną ja ze stolu i podal szpiegowi.
- jest twoja. Dlugi spłacone. Jeśli chcecie dalszych informacji to plaćcie, jestem w dobrym humorze, więc odpowiem na pytania.
- Ile? – zapytał leokles, który zają miejsce Malcoma, jako rozmówcy.
Kartograf chwile pomyslal, po czy rzekł donosnie.
- Piec florenów.
Był to duzy pienadz jak za inforamcie, ale leokles nie wahal się ani chwili, tylko wyciagna z sakiewki pare monet i rzucił je na stół. Kartograf rzucił okiem na minety, po czym na spojrzal spowrotem na młodzika i rzekł:
- Pytaj więc.
- jak on wyglądał?
- W średnim wieku, nie wysoki i nie za niski, nisił koszule, spodnie i na nogach miał buty – odpowiedzial ironicznie, ale leokles zachowywal spokój.
- Widziałes jego twarz.
Kartograf pokiwal pozytywnie glowa.
- jak wyglądała.
- Była śmieszna, pucolowata. Nosiła jeszcze ślady po tradziku, ale na pewno nie była młoda. Była jakaś blada i sucha, jakby gośc przyszedl wprost z cmentarza, na początku wystraszylem się sukinsyna.
Mlodzik nie kojarzyl owej twarzy.
- Mowil cos po za tym?
- Nie. Jedynie wspomnial że ktoś się zapyta o ta miejscowośc, gdy zapytalem go, o kogo mu chodzi, ten tylko rzucił na stół sakiewke ze zlotem i powiedział żebym nie zadawał pytań, wiec nie zadawalem.
- Kiedy przyszedł?
- Nad ranem skurwysyn prezylazł – obudzil mnie.
Leokles szukal kolejnego pytania, ale malciolm chwycil go za ramie.
- idziemy młodzik, czas na nas.
- no kuźwa, najwyzszy czas. Już mnie irytowała wasza goscina.
- miło mi wprowadzić cie w pogodny nastrój.
- I nawzajem.
Gdy ostatni wychodzący malcom stal już w drzwaich, kartograf rzucił na pożegnanie.
- Dlugi splacone szpiegu. Nie odwiedziaj już moich progów, bo nie będziesz mile widziany.
Malcom nie odpowiedział.
------------------------
Gdy wyszli na zewnątrz, swieże powietrze oduzylo ich. Leokles zatrzymal się i usmiechna się ironicznie, ukazując swoje niemale teraz zadowolenie. Karina odwzajemiła usmiech, jedynie Malcolm stal z kamienną twarżą.
- Wieczorem musimy odwiedzić jeszcze knajpe o ktorej wspomnialem.
Na twarzy kariny wymalowalo się zdziwnienie.
- przecież sam mówiłeś...
- Wiem co mówiłem – przerwał szpieg.
- Mamy mape, wiec po co wkręcać się w jakies niebezpieczne afery. Ruszajmy w dalsza droge, chodzby zaraz.
- Coś mi tu nie gra i przydało by się spotkac z jednym gościem, mam z nim pare slów do zamienienia.
- Nie rozumiem – wtrącił Leokles – najpierw ciągle mówiłes o tym, by ominac ta knajpę. A teraz, gdy wszystko ułozyło się po naszej myśli, z wlasnej woli masz ochote odwiedzic tamto miejsce. Wytlumacz mi to kurwa, bo nie rozumiem – zaskoczenie mlodzika, zamienialo się powoli w poirytowanie.
- Nie chce ciebie tam ciągnąć Leokles. Zalatwie to sam.
- O nie, nie, nie. Sam tam nie pojdziesz. Dobra – uspokoił się nagle i wzia gleboki oddech – twoja rzecz, ale ide z tobą. Teraz jesteś mi druchem i nie zmieni tego fakt, ze to są twoje sprawy. Rozumiemy się?
Malcolm skina glowa, na znak że „tak”.
- Wolal bym iść sam, ale nie oszukując was, nie chce, zawsze dobry będzie dodatkowy miecz. Ale idziemy tylko we dwoch, ty droga Karina zostaniesz w hotelu. I nie mówie tego przez to, ze watpie w twoje umiejętnosci, jakie by one nie były – tu uprzedzil ją w pytaniu – ale z tego powodu, ze poruszanie się tam z kobieta, która nie jest pracowniczka lokalu, ze tak się wyraże, było by, bardzo, ale to bardzo prowokujące.
Mlodzik zrócił jej uwage, gestem by nie zadawala pytań. Nie zadała tlyko skinela głową.
- jeśli już rozumiecie o co mi chodzi, to proponuje isc wieczorem – ciagnąl dalej szpieg – nie będzie to bezpieczne, ale tylko wtedy spotkam tego kogoś.
Leokles przytakną, Karina tylko słuchala. Ale pojeli.
---------------------------
Wieczorem było chlodno, mimo ze klimat był tu w Polis cieplejszy, to jednak noce były jeszcze przesiąknięte chłodem. Do tego zbieralo się na deszcz, a gromy w oddali już cicho błyskały. Było cicho i spokojnie, ale tylko pozornie, czuć było, ze za rogiem coś się czaji.
Weszli w slumsy.
Była to dzielnica połozona niedaleko od centrum i nazwa „slumsy” nie barzo do niej pasowala. Kiedys faktycznie mieszkala tu biedota i krecili się w tych miejscach najrózniejsze czarne typy. Z czasem, gdy Polis stawalo się coraz bardziej bogatym miastem, slumsy zamienily się w bogata dzielnice, gdzie mieszkali zamozni obywatele i tylko po zmroku dalo się odczuć dawny klimat tych bandyckich i zlodziejskich miejsc. Teraz dzielnica nazywała się prozaicznie „Północne Polis”, ale dla ich starych mieszkańców zawsze będzie „slumsami”.
Sama knajpa znajdowała się w samym centrum dzielnicy. Był to dużo i okazaly budynek, tuz na rogu jednej z najwazniejszych ulic miasta. Tuż nad drzwiamy, skad dochodzily krzyki i prezyśpiewki, wisaiaj stary już szyld. „Knajpa pod bezimiennym” Malcolm pamietal go jeszcze z dawnych czasow i zauwazyl ze właściwie caly budynek się niezmienil zupelnie. Jakby był już pomnikiem tego miasta i tej dzielnicy, raczej „czarnym” reliktem dawnych czasów.
Postapili kilka kroków i otworzyli drzwi. Z wewnatrz zaduch niemal zwalił ich z nog. Śmierdzialo alkocholem i tytoniowym dymem. Zamkneli za soba drzwi i postapili kilka kroków, w towarzystwie zimnego spojrzenia wielkiego barczystego lysola, z dłua i paskudną blizna na policzku i okropnie pokiereszowanym nosem. Lysy jeszcze chwile się na nich popatrzyl, ale stał w zupelnym bezruchu, jedynie ruszal oczami. Leokles cicho przełkna slinę. Teraz dopiero poczół klimat tego miejsca.
Stoły były zapełnione najrózniejszymi szumowinami, od grubych i dzianych staruchów przy stolach pokerowych, wokół których kręciłpo się kilku ochroniarzy, przez zwykłych szulerów, po szermierzy i najmników. Każdy niemal wypisane miał na twarzy, czym się zajmuje, tak przynajmniej wydawalo się młodzkowi.
- Idziemy do baru – szepna Malcolm, wskazując małą lada, kilka metrow przed nimi. Alkochol i jedzenie wydawano tam, przez bale okienki, reszta była zakratowana, tak żeby nikt nie mógł dostać się do środka – Staraj się mijać z daleka wszystkich i niewdawaj się w żadne konflikty. Nie potrzeba nam tego.
- Acha, jeszcze jedno – dodal po chwili szpieg – nie odpowiadaj nigdy przepraszam, dla nich to obraźliwe słowo.
Przytakną.
Ruszyli przed siebie, omiajac sprawnie hazardowe i pijackie stoliki. Gdy nagle:
- Co jest kurwa – Leokles przypadkiem zachaczył, jednego z graczy, siedzącego przy stoliku. Reszta graczy odruchowo spojrzala ku niemo, sam zachaczony zerwał się z miejsca i spojrzal mu prosto w oczy – Był jego wzrostu i wygladal calkiem elegancko, miał zakręcone wasiki i dlugie czarne nieco lokowate włosy. Twarz miał przystojna, nie bardzo pasującą do tego towarzystwa. Wygladał na typowego uwodziciela.
- masz jakis problem kozi synu.
- Ty stworzyles problem.
- Jak chcesz mogę wyelimonowac ten problem.
- Zaczynaj.
- Elegant, grasz kurwa, czy się tluczesz z nim. Bo nie chce mi się czekać – odezwal się zza stołu jeden z graczy. Ten za to zupelnie pasowal do tego miejsca. Tak samo twarza, jak i posturą.
- Dziś twój szcześliwy dzień – zakończył męzczyzna nazwany elegantem i usiadl na miejsce, jakby zupełnie się nic nie stalo. Leokles jeszcze nad soba panowal, więc odwrocil się i pod ciekawym spojrzeniem jednego z graczy, ruszyl do Malcolma. A szpieg stal już przy samym barze i rozmawial z barmanem. Gdy młodzik do niego podszedl, ten zwrocił się do niego, spokojnie.
- Załatwiłeś?
- Bez problemu – odpowiedział, a Malcom wrocił do tematu z barmanem, który przerwał na chwile.
- Dziwie się że jeszcze cie tu widze – mówił barman – nieduzo się zmieniło, a nawet jeśli, to wiesz ze tu ludzie żadko zapominaja krzywdy. A ty ja wkurwiłeś. I to nieprzeciętnie.
- Dziwisz się, wiesz kim byłem i kim ona była.
- Mi nie musisz tlumaczyć, wytlumacz to jej, chciala mnie pochlastać, kiedy nie potrafiłem jej odpowiedziec, gdzie znikneles. A tobie obiecała wkrecić korkociąg w kutasa i mocno pociagnąć. Ale nie przyszedles chyba ją przeprosić, no i chyba nie po to by pogadać ze mna, co cie tu naprawde sprowadza.
- Szukam Zeina.
- Zeina?
- Tak, wiesz gdzie on jest?
- To ty nie wiesz?
- Czego?
- nie wiesaz co się stało z Zeinem?
- nie wkurwiaj mnie, mów.
- Zein nie zyje od dwóch lat, narobił sobie jakiś problemów, z tutejsza gildią. Dorwali go w bialy dzien i roznieśli na mieszach.
- Zeina?
- tak. Po tywoim zniknieciu, przed dziesiecioma laty. Zeinowi zaczynalo odbijac. Zacza mieszać się w brudne sprawy, wstąpił do gildii, by potem z nia zadrzeć. Pamietam jeszcze jak się tu obracał z największymi szychami. A potem, po miescie rozniosla się wieśc że gildia wdała na niego wyrok. Troche się ukrywal, a potem go dorwali.
- Nie tak sobie wyobrażalem powrót do Polis.
Barman wykrzywil wargi w krzywym uśmiechu.
- Slumsy to nie miejsce dla takich jak ty, narobiłes sobie wiele nieprzyjaciół i dobrze zrobiłes że zniknełers bez śladu. Teraz nie wiele się zmieniło, tak jak przed laty rzadzi gildia, jedyne co już odeszło to szacunek, teraz byle chlystek dźgnie cie nożem w plecy, nie istnieje już żaden honor i zasady, nawet w gildii.
- Spieprzaj stąd stary – dodał po chwili barman – spieprzaj z Polis, to gówniane miasto.
- O mnie się nie martw Menzo – rzekł do barmana – poradze sobie jak zwykle.
- Nie martwie się, żaden jesteś dla mnie przyjaciel, mimo to po kolezensku ci daje rady.
Nastała chwila ciszy, szybko przerwana, ale bynajmniej nie nastepnymi slowami.
Stół runą z hukiem, srebrne i zlote monety rozsypaly się po podlodze, robiąc nieco mniejszy halas, ale cale zdarzenie od razu przykuło uwage niemal calej knajpy. Również wzrok Leoklesa i Malcolma powedrowal ku miejscu zdarzenia, zza plecow przyglądal się barman, który szepna do siebie, ale tak by oni dwaj uslyszeli „Kurwa, zaczyna się” i najspokojniej w świecie wyją z pod lady naladowana kusze i postawił ja przed soba na stoliku, nastepnie siegną po druga i polożył ja obok.
- Trzeci poker – wykrzykna jeden z awanturowiczow, stojąc nad powalonym stołem. Leokles poznal go, był tym który przerwał sprzeczke z elegantem – nikt kurwa nie ma tyle szczescia, pierdolony szulerze.
- szczescie sprzyja lepszym – odpowiedzial spkojnie, prowodyr sprzeczki, z młodzikiem, sam elegant.
Nagle miedzy dwie strony konfliktu wpadli niewidoczni wcześniej strażnicy, mieczami i toporami rozepchneli zwasnione strone, ktoś dostał obuchem, ktoś glowica miecza i wszyscy szybko się opamietali, grożac tylko zajadle i brzydko sobie. Ale tego dnia nie mialo być spokojnie. Nastepny huk, rozlegl się po knajpie, nastepny stolik hazardowy runa na ziemie, a monety na nim zatańczyły wsród zakurzonej i brudnej podlogi. Zaświszczal miecz, ktoś trafiony zawył, krew chlusnela.
- Bierz! – wykrzykna „oszukany mężczyzna”.
Na straznikow rzucili się jego ludzie, jak się okazalo było ich dużo więcej, niż tych którzy siedzieli przy stołach, wielu zerwalo się od innych stolów. Pierwszy strażnii dostal w obojczyk toporem, zakrecił się i upadl rany brocząc krwią, nastepni trzej doskoczyli do oszukanego, ale ten miał już w reku młot, którym zawina i powalił całą trojkę.
- gdzie ten chędożony oszust – wykrzykna cięzkim basowym glosem – dorwac mi go.
Ale elegant już znikną
W miedzy czasie w knajpie rozgrywała się już niezla rozruba, odezwaly się stare waśnie i konflikty, bo wszyscy nagle siegneli po broń i zaczeli je wymachiwać, tnąc wszysto co popadnie. Stoły latały, monety świszczaly w powietrzu. Rozlegly się jeki i krzyki, rannych i oprawcow. Gdzieś ktoś dostał toporem w gardlo, innego powalił młot.
- Spieprzajcie stąd – szepną jeszcze spokojny barman – w tej batalii nie ma zasad, a wam nie potrzebne dalsze klopoty. Pamietasz stare wyjscie?
Malcolm skina glowa.
- A ty? – zagadną Leokles barmana – poradzisz sobie?
- o mnie się nie martw synu, nie pierwsza to i nie ostatnia rozroba w mojej karierze, po za tym zaraz tu wpadnie więcej milicji.
Mlodzik na znak ze rozumie przytakna glową i ruszył za malcolmem w głab ciemnego korytarza tuz przy bramie.
Usłyszeli jeszcze jak drzwi wylatują z zawiasow i do srodka wpadają kolejni zbrojni, Leo do,myślił się ze to ta milicja miejska o ktorej wspomnial barman. Teraz jednak nie było czas się zatrzymywac, co prawda nie byli przez nikogo gonieni, ale woleli omijac miejsca konfliktu.
Korytarz coraz bardziej rozjasnił się, teraz można było dostrzec wokół drzwi, prowadzace do jakis pokoi, leo domyślal się jakich, wewnatrz knajpy dostrzegl kilka panienek lekkich obyczajów, który łasiły się do co bardziej bogatych i tym samym oblesnych starych typów. Ale to nie był koniec ich wlasciwie pechowej przygody z bezimiennym barem.
Tuż przy wyjsciu na ulice, jedne z burdelowych drzwi, otworzyly się, a wprost na leoklesa wypadl ów elegant. Młodzik błtskawicznie wyszarpal nóz zza pasa i przylozył mu do szyji.
- Darujcie – wykrzyczał elegant, teraz już nie tak odważny,jak ledwie parenaście chwil temu.
- Spierdalaj, ale już.
- Pomózcie – krzykną, łapiąc leoklesa za kurtke, gdy ten chcial odskoczyc i ruszyc do drzwi – ratujcie, otyczyli wyjścia.
- Spierdalaj mówie! – wykrzykna młodzik.
Pech przesladowal ich dalej. Ktoś wlaśnie wpadl w korytarz i dostrzegl cała trójke.
- Tam jest – wykrzykna ktoś z tlumu – z jakimiś znajomkami, łapać szulerów, lapac skurwysynów.
- Kurwa – przeklna w ciszy szpieg.
Nie było czasu, na nic. Wypadli za drzwi, znaleźli się za barem, gdzieś na jakimś podworku, miedzy kamienicami. Na zewnatrz stalo trzech zawadiaków, z obnazonymi mieczami.
- To ten – wykrzykna ktoś wskazujac eleganta – brac zywcem, a jego kumotrow ubić.
Jak na komende Malcolm i Leokles się gneli po broń. I skoczyli na nich zajadle. Żelazo uderzylo ze szczekiem o żelazo, rozlegajac się echem wsród nocy. A potem były już tylko krzyki zabijanych. Leokles powalił jednego, szpieg dobijal właśnie drugiego, trzeci w tym momencie uciekał już bramą.
- Tedy – wykrzykna szpieg, ruszyli w stronę plotu. Leo, malcolm i jak cien biegnący za nimi elegant. Sprawnie pokonali przeszkoda i w ukryciu już slyszeli jak z knajpy wybiegają ich niedoszli oprawcy. A za oprawcami odzialy milicji, rozpoczynajac na placu krwawa jatke.
--------------------
Na ulice dostali się, przechodzac dlugim ciemnym korytarzem miedzy budynkami. Korytarz ów zaryglowany był wielkiemi drewnianymi drzwiami, ale miecz Malcolma, przelamywal wszelkie zamki. Byli gdzies na pobocznej uliczcce, ustawionej względnie prostopadle do ulicy na ktorej znajdowal się bar. Tu w cieniu jednego z mieszkań Malcolm dal suygnal, by zatrzymali się. Chcial raz, a dobrze zakończyć sprawe niechcianego zawadzajacego goscia.
- Dobra chlystku – zaczął spokojnie – posiedziales troche pod naszym protektoriatem, teraz wypieprzaj swóją drogą.
Elegant glosno przełkna śline. Stwierdzenie było w pelni jednoznaczne.
- nie możecie mnie teraz zostawić – odrzekl drzacym glosem – oni mnie zabiją jak mnie dostaną.
- nie nasz problem – wtracił Leokles – i tak miałeś szczescie ze na nas trafiłeś.
- Ale może być wasz – glos eleganta gwaltownie zmienił się, był teraz pewniejszy – Ci goście to była gildia, zreszta wiekszosc tego baru stanowi gildia. Widzieli nas już razem, a ten co uciekl wam, wtedy za barem, na pewno rozpozna twarze calej trojki. A kogoś może zainteresować ze Malcolm wrocił do Polis.
Leokels znieruchomial, szpieg chwycił eleganta i przywarl go do muru, przyciskając nóz do gardła.
- Sprytny jestes chłystku – rzekl cicho, ale ostro – gadaj kim jestes i skąd mnie znasz.
- Spokojnie...
- Gadaj!
- Znam cie z „knajpy” – wycharczał przez żeby - Z przed dziesięciu laty, byłem wtedy co prawda szczylem, ale się wybijalem. Pracowalem wtedy dla niej.
Malcolm zdją mu nóz z gardła i popóscił uchwyt.
- Teraz cie pamietam, chlopcu na posylki – powiedział, nieco pogardliwie – I to chyba nastepny powod by cie tu zostawić.
- będą was ścigac, tak jak mnie – bronił się dalej elegant, alias „chlopiec na posylki” – w mieście nie będziemy bezpieczni, musimy się wydostać, po za jego obremb, a ja znam droge.
- Zapomniales ze i ja ja znam, często tu bywalem – w glosie szpiega ciągneła się drwina.
- W mieście troche się zmienilo.
Malcolm wyszczerzył nieco żeby.
- ty Malcolm – wtracił zza plecow Leokles – a mozę on będzie chcial się wkupic w szeregi gildii, naszym kosztem.
Szpieg zamyslił się, po czym rzekł.
- Ale ma gówniarz racje, miasto się nieco zmieniło.
Krzyki przedarły się miedzy ulicami, dochodzac w nieco slabszej formie do ich uszu. Stukot uderzajacych o bruk butow, roznosił się echem, miedzy pustymi i rozświetlonymi ulicami. „Slumsy” zamieniały się w las, w którym mysliwi tropia zwierzyne i sa sami tropieni. W którym nikt nie mógl czuć się bezpiecznie.
----------------------------
Waskimi uliczkami, wydostali się ze slumsow. I faktycznie znajomosc miasta, którą chwalił się elegant, bardzo się przydala. Dzięki niemu, mogli poruszac się waskimi i ciemnymi uliczkami, omijając glówne ulice, którymi najczesciej podrózowali, scigajacy ich, ludziue gildii. Po drodze, ku połnocnym i bezpiecznym, jak by się moglo wydawac, dzielnicom miasta, nie sppotkali żadnego przeciwnika, z którym przyszlo by skrzyzowac zelazo.
- Mam tu niedaleko meline – zagadną elegant, gdy zatrzymali się w podwórzu, jednego z osiedli, już po za granicami slumsów, by pobgadać dalszy plan – możemy tam się ukryć.
- Skąd wiesz ze oni, nie znają tego miejsca? – Zapytał malcolm.
- To moje prywatne lokum, nie wie o nim nikt, po za mną.
- jestes pewien?
- Jak najbardziej, dal bym sobie reke uciąć, ze nikt nas tam nie znajdzie.
- Co ty na to Leokles?
- Nie ufal bym gównarzowi, bo niby czemu raptem miał by ci pomagać?
Elegant spojrzal na niego zimno.
- tez mu nie ufam – odparł Malcolm – ale, musimy się gdzies ukryć, a do naszego hotelu, kawal drogi, a ulice to nie bardzo bezpieczne miejsca., masz inny wybór?
Nie było innego wyboru.
Jeszcze dlugo minelo, nim idąc waskimi ściezkami, miedzy kamienicami, dotarli do miejsca o którym wspominal elegant. Znajdowalo się ono w centrum, dzielnicy, która mieszkańcy, zwykli okreslac, jako srednio biedną. Była to przed ostatnia granica, odzielajaca ich od bram miasta. Teraz nie byli już wstanie osiagnac już tych bram, byli zmeczeni i glodni.
Sama „melina” nie odrózniała się w ogóle, od innych podobnych domów w tej dzielnicy. Które to były szeregiem dwu pietrowych kamienic, okalających z obu stron,waska uliczke. Pelną zaschnietych już gowien, i zalegajacego w dolkach moczu zmieszanego z deszczowa woda. Gdy weszli do środka, drzwi zazkrzypialy okrutnie i glośno, podloga zaskrzypiała również, ale ciszej. W środku smierdzialo zdechlym szczurem i trutka nań. Przeszli kilka kroków ciemnym korytarzem, trzymajac się caly czas eleganta i doszli tak do schodow.
- Stapajce powoli i nie lapcie za porecz – rzekł elegant. Pojeli już po pierwszym kroku o co mu chodziło. Schody były wilgotne i uginaly się nieznacznie przy kazdym kroku, trzeba było co chwile sprawdzać, czy aby miejsce na które się stąpa, nie połamalo się nagle. Sama porecz, gdy jej dotknąc kruszyła się i niszczyla.
Weszli na drugie piętro i staneli w drzwiach, elegant cicho pchną je, wszedl do środka i rozejrzal się wokół. Za nim do wenatrz dostal się Malcolm i nim zdołal coś powiedziec, dostal żelastwem w łeb. Potem była już tylko ciemność.
------------------------
Ockna się nad ranem. A przynajmniej tak z tego wnioskowal, gdyż jasne promienie przebijaly się, przez wąski otwor w scianie i nieco osiwetlaly pomieszczenie w którym si e znajdowal. Siedział na kanapie, z rekami zwiazanymi z tyłu. Nogi również były opetane linami i to ca;lkiem solidnie, bo gdy starał się wydostać, te zacieśnily się jeszcze mocniej. Widząc, ze w tej sytuacji ucieczka jest niemożliwa, spokojnie rozjerzał się po pomieszczeniu, starając się zebrać, mysli. Niedaleko od swojego miejsca, w pół mroku, dostrzegł druga postac, która właśnie z jękiem budziła się.
- Leokles – szepna do niej glośno.
- leokles – ponowił zapytanie, tylko już pól glosem.
Postać z rogu zajeczała i cos odpurknela, nie mógl zrozumieć sensu słów, ale poznal jego glos. Był to elegant.
Malcolm odpuścil sobie zwyzywanie eleganta, który doprowadził go do miejsca w jakim się znajduje, wiedział że to do niczego nie zaprowadzi, zapytal za to inaczej, gdy dostrzegł że ten się już całkowicie przebudził.
- Z kim miałeś porachunki, gówniarzu?
Elegant milczał.
- Z gildia?
- tak z gildia – odezwał się trzeci kobiecy glos, ktorej sylwetka stanela w pół mroku. I chodz cien zakrywal jej twarz, malcolm wiedział z kim ona jest.
Dziewczyna wyszla cienia. Teraz już szpieg był pewien, nawet ubierala się jak przed laty. Długie pod kolana czarne buty, krótkie biodrowki, obcisła koszulka podkreslająca jej duże jedrne piersi. Jak przed laty i ta piekno, chodz czująca już nieco uplyw czasu twarzyczka, z blizna , na policzku, która nie potrafiła jej zeszpecić. Jak mogl zapomnieć kochanke z przed lat, te o ktorej wspominal barman, jak można było zapomnieć Oliwieye.
- Moi ludzie ścigali tego oszusta i kanciarza – mówiła zimno – znasz go szpiegu – slowo „szpieg” drwiąco akcentowała” – kiedyś pracowal dla mnie, dopuki nie chcial być zbyt ambitny i mnie nie okradł.
- Więc tu nie chodzilo o mnie? – zapytał Malcolm.
- Nie o ciebie – Oliwieya pokiwala przeczaco glową – ale nie ludz się, ze cie wypuszcze.
- nie łudze się – szepną do siebie, ale dziewczyna uslyszala.
- I masz rację. Nawet nie wiesz jak się ciesze, ze teraz tutaj siedzisz. Kiedy powiedzieli mi ze ciebie dorwali, to na początku nie mogłam uwierzyc. Nawet strzelilam w ryj, temu co tak mwił. Najwidoczniej teraz przydalo by się go przeprosić.
- Wiesz jaką cene wyznaczyła za ciebie gildia – ciągnela dalej – swego czasu byłes najdroższa głowa w miescie, było to zaraz po twoim zniknieciu. Nieźle nabroiles wtedy szpiegu, oj nieźle.
- Kiedyś sama walczylaś przeciw gildii – wtrącił spokojnie.
- Stare romantuyczne czasy, byłam wtedy młoda i glupia. I nie rozumialam jednej podtsawowej zasady – wstrzymała się, jakby czekala na pytanie, ale w pomieszczeniu panowala cisza, wiec kontynuowała – Tak mój drogi, nie rozumialam ze światem rzadzi pieniadz. Teraz to już wiem, dlatego tu jestem.
- i chcesz mnie zabić, za sprawy gildii posiekasz mnie na kawałki. Oj zmienilas się Oliwieyo, nie taką cie pamietalem, nie taka.
- Oj, zamknij się – powiedziala znudzona wykladem szpiega – nie jestem już szczyluwa, która omamiles dziesięc lat temu. Od czasu kiedy mnie zostawiłes nauczyłam się dwoch rzeczy – znowu się zatrzymala, w oczekiwaniu na pytanbie, i znowu go nie dostała, więc kontynuowala – co nieciekawy czego mnie nauczylo zycie.
- nie bardzo.
Oliwieya uśmiechneła się ladnie, prezentując swoje biale jak snieg żeby. Podeszła do szpiega, jej piersi zafaloały i w każdej innej sytuacji wywolaly by U Malcolma dreszcz podniecenia. Ale nie teraz. Spjrzala mu w oczy.
- Przez ciebie – powiedziala przeciągle – nauczyłam się nienawidzić i mocno stapać po ziemii. I patrz gdzie teraz jesteś – mówiąc to odsunela się od niego.
- Widze ze się dobrze bawisz, moja droga Oliwieyo – odezwal się nagle trzeci glos, wchodzący wlasnie do pomieszczenia, przez otwarte drzwi. Postać stała w cieniu, więc nie mógl jej dostrzec, nie poznawal również glosu, postaci, bardzo zachrypego i cichego.
- Witam i ciebie Malcolmie, pewnie już nie bardzo mnie pamietasz.
Malcolm milczał.
Postac wyszła z cienia. Malcolm poznal ją od razu, mimo ze lata strasznie zmieniły twarz, która znal wczesniej. Była duzo starsza i szkaradniejsza. Nos nosił ślady wielokrotnego zlamania, twarz zalegało kilka okrotnych blizn, które znieksztalcaly podbrudek i usta. Ze starych wspomnien, zostaly tlyko wlosy, dlugie i kruczo czarne, będace znakiem rozpoznawczym postaci. Bedace znakiem rozpoznawczym Zeina.
- Widze po twojej minnie że mnie poznajesz. Iem, wiem, pewnie barman ci przekazał że zginelem w walce z gildia, i miał racje, faktycznie zginelem w walce z gildia, ale nie w taki sposób by isc do piachu. Zginełwem i narodziłem się na nowo mój drogi, jak ktos duzo lepszy.
- pewnie dziwi cie, co my tu robimy – ciągną dalej Zein – jej historie chyba już znasz, ona chce tylko uciąć ci twoją męskośc, za to że ją zostawiłeś Ot niespełniona mlodziencza miłośc, fatalne zauroczenie A jeśli chodz o mnie, to mój powod jest nieco mniej prozaiczny.
- Wiesz ze nie moglem nic zrobic więcej Zein – powiedzial spokojnie Malcolm – musialem uciekac, pytalem cxzy chcesz isc ze mną.
- Oj zamknij się – powiedzial spokojnym i znudzonym glosem Zein – nie tlumacz się, uciekles bo byles szpiegiem Golandii, oszukaleś nas, wydajac tym samym na śmierć. Ledwo zesmy z Oliwiey’a przezyli, nawet nie masz pojęcia ile z naszych poszło wtedu do piachu, Kaleb, Steinen, Suarzez, to byli moi przjaciele, a ty się nami bawiłeś, dla swoich celów. Nie obchodziła cie nasza wojna, dbałeś tylko o siebie, zawszony egoisto.
- Myślicie ze gildia to wasi przyjaciele – bronił się szpieg – oni zabijają się nawzajem, za byle co.
- Mój były przyacielu – przerwal spokojnie Zein – gildia to ja i ona. Nie ma nikogo nad nami.
Malcolm zbladl, dopiero teraz poczół, ze sytuacja calkowicie wymknela się z pod kontroli. Nawet jeśli myślał ż ejest nadzieja, to teraz Zein zaskoczył go calkowicie, jeśli to co mowil jest prawdą, a zaraz miał się przekonac ze to jest prawdą.
- Widze że cie to zaskoczylo – powiedział Zein – Pewnie w glowie kłebia ci się pytania, typu co, jak, kiedy i dlaczego. Nie sa trudne do odopowiedzi mój drogi, chodz to dosc dluga historia, a swój początek ma wraz z twoim zniknieciem. Teraz jednak nie czas na opoiadania, posiedzisz z moim również byłym przyjacielem to może się nieco dowiesz – tu wskazal na pobladlego ze strachu eleganta – na razie jednak ja milcze – usmiechną się do niego ironicznie.
- Nie zabijemy cie za szybko – dodala Oliwieya – najpierw troche posiedzisz, to zmiekniesz i nie będzie strugał bohatera, poczekam az zaczniesz błagac, a potem, zobaczymy, może cie potorturuje, a może od razu zabije, nie wiem.
Oboje uśmiechneli się. Ona ladnie, ukazując swoje żeby i piekne usta, on brzydko, tak ze blizna strasznie znieksztalcala mu teraz i tak już poharatany nos.
- Przenieście go wieczorem do wieży – krzykna po chwili Zein i wraz z Oliwieya wwyszedł. Zaraz po nich do sali wparowalo kilku drabów. Obaj dostali kilka razy w żeby, po czym stracili przytomność.
-----------------------
Ockną się w jakiejś celi, wewnatrz było goraco i parno, pot zalał cale jego cialo. Lezał skulony tuz przy jednej ze ścian, oddychajac cięzko, odczuwal jeszcze cios, który zaaplikowal mu drab, w klatke piersiową. Przelamując bol glowy i lamanie w krzyzu, wstal i rozejrzal się wokół. Celu była nieduzy, nie więcej jak dwa metry w szerz i tylez samo wzdół, od drzwi, do czegoś co najwidoczniej było oknem, i jak by je ktoś specjalnie zamurował. Tuz przy ścianie, prostopadlej do drzwi, wisialy jedna nad druga dwie prycze, na niższej lezal nie przytomny jeszcze najwyraźniej, elegant. Wił się z jednej strony na druga, wydajac z siebie blizej niezrozumiale dzwieki.
Przysiadl na ziemii, naprzeciwko eleganta i zaczął zbierac myśli. Zastanawialo go ile czasu tu już siedzi, jaka jest pora dnia i co się stalo z Leoklesem. Pamietał że wchodził tuz za nim, ale nie mógl być pewien, czy wcześniej nie zorientowal się, ze cos jest nie tak i nie zareagowal. Moza uciekl, może teraz dziala, a może już jest po za miastem, razem z karina kontynuuja podroz pozostawiajac go na pastwe losu. Potem przemknelo mu przez myśl, ze może on sam już nie jest w mieście, może jest w jakimś bliżej nie określonym miejscu. Szybko zrozumiał, że ani sam ani nikt mu nie odpowie na te pytania.
Dalszy tok myslowy przerwal mu elegant, który zacza mocno stekać i przewracac się z boku na bok. Wyraźnie budził się. Wymówij jeszcze kilka blizej niekreślonych dla ucha ludzkiego słów, po czym otworzył oczy i pocza rozglądac się po pomieszczeniu. Jego wzrok sięgną na początku sufitu, po czym zjeżdzał ku dołowi, zatrzymujac się na postaci Malcolma.
- Witam – powiedzial, szpieg tonem nieco ironicznym
Elegant nie odpowiadal, jego twarz była blada jak ściana, na niej malowal się grymas przerazenia.
- Chcialem cie zabić chlystyku – ciagna szpieg podnosząc się ze swojego miejsca – ale teraz przyda mi tu się jakis kompan. Nie myśl jednak że sprawy miedzy nami sa zakończone.
- to nie moja wina – wysapal elegant, glosem nieco zmienionym, bardziej zachrypnietym.
- Twoja, nie twoja, teraz nie mam ochpoty tego dociekać. Kiedy wypoczniesz chce ci zadac kilka pytań, niektóre z ciekawości, inne z potrzeby poslyszenia odpowiedzi na nie. Mysle ze mogę się od ciebie troche dowiedzieć.
Elegant przypatrywał się szpiegowi, którego wzrok i nieruchoma sylwetka górowaly nad nim.
- Wypoczywaj teraz, to ci radze, bo myśle ze niedlugo tu razem posiedzimy, a ja musze się nieco rzeczy dowiedziec, o tym miejscu.
- Nie wiem nic o tym miejscu.
- może i nie wiesz, ale wiesz coś, co może dopomóc mi w wiedzy o tym miejscu.
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Sro Wrz 01, 2004 10:49 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Mineło kilka godzin, spedzonych w absolutnej ciszy. Malcolm już się zaczą zastanawiac, czy chca ich tu zaglodzic, ale w pewnym momencie drzwi uchylily się, a w ich progu stal wielki drab niosiacy w rekach dwie porcje jedzenia.
- Żryjcie świnie – rzekł niezbyt przyjaźnie i rzucił metalowe talerze na ziemi.
Spokojnie obruznili talerze i jak nakazal przed wyjsciem grab, postawili je tuz przy drzwiach, po kilku minutach ten sam strażnik sprzątna naczynia.
- Pora pogadać chłystku – rzekł Malcolm, wstając z miejsca, w momencie gdy straznik zamkna z hukiem ich drewniane, solidne na oko drzwi.
- Więc co chcesz wiedziec – głos eleganta powrocil już do swojego danego stanu, był pewny, taki sam jak w knajpie, gdy się pierwszy raz spotkali.
- Na poczatku opowiedz mi co było po moim wyjeździe.
- Zaraz po twojej ucieczce – zaczął – bo tak żesmy to nazali, ucieczką. Byłem wtedy mlody ale pamietam. A wiec po twojej ucueczce zaczelo robic się coraz gorzej, to wlasnie wtedy zabili Suareza i złapali Oliwieye, ludzei gadali ze ją zabili, potem zaczeli ścgac Zeina, znikna wtedy jak ty, chodz podobno już od samego początku pracował dla nich.
- A Oliwieya?
- Co Oliwieya?
- Od kiedy dla nich pracuje?
- Niewiem, kiedy ją zlapano, również sluch po niej zagina.
- Nic więcej nie wiesz?
Elegant pokiwał przeczaco glową.
- Na gówno mi się przydajesz szczylu, skoro tak malo informacji mogę od ciebie wyciągnąć.
- Wiem gdzie jesteśmy i co to za miejsce.
- To i ja wiem, a przynajmniej się domyslam...
- To wiezienie gildii w centrum miasta – nie dal sobie przerwac elegant – znajduje się w jednym z czterech budynkow kwartetu.
- Oslawiona baza gildii – odpowiedzial, wogole nie zwracajac uwagi na slowa eleganta – ale ty ciagle coś przedemna ukrywasz, skąd to wiesz ze tu jesteśmy, byłes tu kiedyś.
- Nie – odpowiedział elegant i niepewnie wstrzymal się z dalsza odpowiedzą.
Malcolm wyszczerzył żeby w drwiącym uśmieszku.
- Mów lepiej, co wiesz.
Elegant chwile milczal, unikajac wzroku szpiega, patrzył się w podloge, jakby cos mial tam znaleźdz
- Niedlugo coś się wydarzy – zaczął wreście i nieco niepewnie.
- To ciekawe.
- Ludzie dla których pracuje, planują atak na ten budynek za pięc dni.
- Mow dalej – powiedział Malcolm, widząc ze elegant ucichł.
- Nic więcej nie wiem.
- Kto ma zaatakować.
- Od kad wyjechałes w miescie zaczela się tworzyc konkurencyjna dla gildii organizacja przestepcza. To znaczy, jest to odlam gildii, ale w ciagu lat się usamodzielnił i stal się zbyt groźną konkurencją. Od pięciu lat trwa miedzy nimi wojna, i za pięc dni ma nastapić kulminacyjny atak, w odwecie za zabicie jednego z przywodcow Huana.
- Co jeszcze wiesz?
- Nic, ja jestem tylko pionkiem.
Malcolm znowu wyszczerzyl żeby i rzekł odwracajac się w strone drzwi.
- Wierze ci chłystku, nigdy nie byłeś za bystry. Ale ty jeszcze coś ukrywasz, , bo caly czas odnosze wrazenie ze boisz się tego co będzie za pięć dni. Czyżby i oni chcieli cie zabić.
- jestem teraz niewygodną dla nich osoba, będą myśleli że gram szpiega dla gildii i że się z nimi dogadałem.
- czyli cie zabiją – odpowiedział ze smiechem malcolm – i mnie razem z tobą.
Elegant nie odpowiedział.
--------------------------
Nastepnego dnia, a przynajmnej tak im się wydawało, ze był to już nastepny dzień. E;leganta obudzilo dziwne skrobanie, spał na pryczy gornej i omal nie spadł by z niej odwracajac się odruchowo w strone halasu. W ostatniej chwili uchwycił się za krawedz łózka i pewnie stana na ziemii. Tuz za łozkami, w rogu przykucna Malcolm i cały czas cos robił, gdy usłyszał eleganta odwrócił ku niemu głowe.
- Wreście wstałeś – zapytał z lekka ironia w glosie
Elegant nie odpowiedzial na głupie pytanie, tylko po chwili zagadna o zajęcie szpiega.
- Musze mieć jakąs broń – odpowiedzial, obracajac się i pokazując elegantowi prent długosci około metra, z ostro zakończonym wieżchołkiem – wyjełem z łózka, troche się przy tym nameczyłem i narobiłem hałasu, ale naszczescie straznicy maja tak samo cięzki sen jak ty – kończąc wyszczerzył żeby.
Elegant spojrzał na łózko szpiega i faktycznie po prawej stronie od ściany, brakowalo preta trzymajacego pryczę, teraz ta zwisala tylko nieznacznie na materiale.
- To metal, przecież musialeś czyms go odciąć.
- To gówno nie metal, a cielem tym – wskazal maly na ledwie kilka centymetrow nóż, który pewnie można było schować prawie wszedzie – trzymał go w podeszwie buta, a tam idioci nie szukali8, zreszta nikt tam nigdy nie szuka.
- Dobra – zmienil po chwili ton pogaduszki Malcolm – my tu gadu gadu, zdradzam ci moje sekrety, a trzeba się zacząc zastanawiac jak stąd prysnąć.
- Chceszx stąd prysnąć?
Malcolm pokiwal głową i powiedzial:
- Ale samemu mi się nie uda, potrzebuje twojej pomocy. A i ty jak mi się wydaje nie masz wyboru.
- Przeciez to swietnie strzezony budynek, nawet jeśli udalo by nam się wyjsc z celi, to jeszcze pozostaje wyjść na ulice.
- Wspomniales wczoraj o tej twojej organizacji i wlaśnie w niej widze sens mojego planu, jeśli twoje slowa sa prawdziwe, to za cztery dni uderzą, w tym upatruje naszą szanse, będziemy musieli pryskać i skorzuystać z zamieszania jakie wybuchnie. To może się udać.
- A jeśli ja się myle, jeśli my pomyliliśmy dni, bo skąd możemy wiedzieć który jest już teraz.
- Trzeba podjąć ryzyko, bo czy tak czy tak zginiemy. Dobra, ale to za pięć dni, dziś interesuje mnie jedno. Jeśli mnie stąd zabiora, licz dni, po posiłkach. Dają nam dwa poranny i wieczorny. Ustalmy ze ten drugi jest wieczorny i po tym drugim odliczaj każdy dzień.
- A jeśli już nie wrocisz.
- Wtedy – Malcolm uśmiechna się – radz sobie sam.
-------------------------
Szpieg się nie mylił, jakby był pewien ze nastepnego dnia zabiora go z celi. Bynajmniej nie na stałe, a przynajmniej tak mu się wydawało. A stało to się tuz po „porannym” posiłku. Do sali wszedl weszło dwoch wielkich i łysych drabów. Z wyglądu byli do siebie podobni jak dwie krople wody i nakazali Malcolmowi isc z nimi. Szpieg nie opierał się i spokojnie wyszedl na zewnatrz, tu draby chwycily go z obu stron i przycisneli, by ten nie probowal żadnych sztuczek.
Szli waskim korytarzem mijąc podobne drzwi, Malcolm domyślił się że to muszą być inne cele. Chodz nikogo przez ten dwa dni pobytu nie slyszal z cel obok, można by sugerowac ze cele te w większosci sa puste, więc dlaczego zammkneli ich we dwóch. Nie odpowiadal sobie na te pytania, bo i nie było sensu. Weszli do ostatnich drzwi, znajdujących się tuz przed nimi, na końcu korytarza, drzwi te były już nieco inne, wieksze. W środku znajdowal się tylko fotel, do którego po chwili szpiega przykuto. Nasttepnie draby oddalili się, i Malcolm zostal sam, ale tylko na chwile. Znajomy głos odezwal się do niego.
- Witaj Malcolm – Oliwieya wyszła z cienia i stanełu tuz przed nim.
- Witam Oliwieyo
Obeszla fotel na którym siedzial i ponownie stanela tuz przed nim.
- Szkoda że musimy się spotykać w takim miejscu – powiedziała, po długiej chwili milczenia.
- To można zmienić – nieco ironicznie odpowiedział szpieg.
Puściła to mimo chodem.
- Przez tre lata drazniło mnie jedno pytanie – spojrzala na niego, czekając jakiś słów, nie doczekala się więc mówiła dalej – zastanawialo mnie, dlaczego mnie opuściłes, czy ty nigdy mnie nie kochaleś, Malcolmie Gillespie, a może Malcolm Gilespie to nie twojej imie, może od samego początku oklamywałes mnie.
- Moje prawdziwe imie, nie istnieje od lat – powiedział, patrząc jej w oczy – a to ze cie opuściłem nie zalezało odemie.
- Mogłeś przynajmniej coś powiedzieć, mogles mnie ze soba zabrać, mogleś...
- Nic nie mogłem zrobić – przerwał, widząc łze spływajaca jej z oka.
- A teraz – dziewczyna jak by uderzona kamieniem, zmieniła wyraz twarzy, na bardzioej ostry – czemu tu jesteś, co cie tu sprowadza Malcolmie Gillespie.
- Cóz za wstepy – uśmiechną się szpieg – cóz za melancholia, cóz za aktorstwo. Nie mogłaś od razu zadać tego pytania.
Dziewczyna parsknela głośno.
- Prawda, ze nie wiem po co mi to było, chyba nie spodziewalam się ze cie zmiękcze, banalnymi słówkami. Ale do rzeczy szpiegu, powiedz co cie tu sprowadza i radze ci odpowiadać mi, niżli miała bym tu przyslać kogos od tortur.
- A uwierzysz jak ci powiem, ze przybyłem tu by zobaczyć się z Zeinem.
Spojrzala na niego, z nieukrywaną drwiną.
- A to niby po co?
- Ciekawosc – odpowiedział spokojnie – zwykła ludzka ciekawosc która nie ma granic.
- Ciekawośc powiadasz, zwykła ludzka ciekawośc – podeszła i zdzielioła go zewnetrzbną częscią reki w twarz.
Malcolm wypluł krew, która napłynela mu do gardła.
- Myślisz ze dam się na to nabrać szpiegu, ze przybyles tu tylko ze zwyklej ciekawosci. Wierze w to, ze miałeś ochote zobaczyć się z Zeinem, w końcu w tamtych latach byliście jak papózki nierozłączki, w to wierze. Ale nie wierze w to, drogi szpiegu, ze przybyles tu tylko i wyłacznie z tego powodu.
- człowiek staje się glupi na starosc i mniej ostrożny.
Dziewczyna uśmiechnela się ładnie, i postawiła noge na oparciu krzesla na którym siedział szpieg. Jej krotka do łydek skóżana spudniczka zawineła się nieznacznie, ukazując skąpe majtki, ostro wpijajace się w pupe. Dziewczyna nic sobie z tego nie robiła.
- Odpowiedz mi jeszcze na jedno pytanie drogi Malcolmie – patrzyła teraz na niego chlodno, mając jego twarz na niecale pół metra od swojej – z kim to jeszcze podrózujesz?
- Alez droga Oliwieyo, przeciez wiesz ze zawsze podrózuje... – noga oparta o porecz fotela wygiela się zgrabnie i uderzyła malcolma prosto w szczeke i opadla zgrabnie na podloge, tworząc znakomity duet z reszta jej ciała.
- nie łzyj szpiegu – powiedziała po chwili – nie łzyj, bo to widac na oko. Ludzie którzy zlapali ciebie i tego szczyla, dali uciec jeszcze jednej trzeciej osobie, ta osoba zabiła jeszcze po drodze jednego z moich. Kim była ta osoba.
- nie wiem o kim mówisz droga Oliwieyo.
Dziewczyna ponownie parskneła glosno i bardzo ladnie. Była bardzo piekna, nawet gdy się zlościła. To Malcom dostrzegł już wiele lat temu, to dostrzegał już i teraz, chodz czas nieco zmienił jej twarz, to dalej pozostawala ona niemal idealnie piekna. Ale o niczym więcej z ta zimną suką, Malcolm z pewnością w tej chwili nie marzył.
- Nie powiesz mi tego drogi szpiegu, przeciez tak cie szkolono. Ale my tutaj tez nie jesteśmy ślepi, otoz moi ludzie donosza ze w Polis znajduje się wlasnie niejaki Kuntz Aulock.
Malcolm spojrzal na nią pytajaco i chodz zaraz starał się ukryc swoje zaskoczenie, to jednak nie umknelo to jej.
Uśmiechneła się drwiąco.
- Widze, ze znasz tego Aulocka. Wiedz ze jego zla slawa rozniosła się i tutaj. Ale do rzeczy, slyszalam tez że on i jego ludzie szukaja kogoś.
Malcolm milczał.
- I kiedy się o tym dowiedzialam, od razu przyszedłeśą mi do glowy ty, mój drogi. Tylko ty potrafisz się wpieprzyć w takie kłopty, by ścigal cie jeden z najslawniejszych mordercow na zlecenie na tym świecie.
Malcolm znowu milczał.
- twoje milczenie jest bardzo wymowne – powiedziała po chwili – teraz będziesz milczal, znam cię. W celi sobie wszystko przekalkulujesz i wtedy będziesz gadał, na razie nasza rozmowa zakonczyła się, ale spotkamy się jeszcze i myśle ze będziesz miał mi więcej do powiedzenia.
Dziewczyna wyszła, a w środku pojawiły się ponoiwnie dwa draby. Odzczepiły Malcolma i powlekli ta samą droga do celi w ktorej siedział razem z elegantem. Otworzyli drzwi i rzucili szpiega do środka w sposób nie bardzo przyjemny.
- Szybko wracasz – zauważył elegant, siedzący na łózku.
- Nie miała ochoty na dluższa rozmowe.
- Widze ze cię też nieco poturbowala – powiedział elegant, widząc krew przy ustach Malcolma.
Szpieg nie odpowiedzial, tylko otrzepal się z podlogowego kurzu i wstał.
- Trzeba się stad wynosić.
- trzeba – potwierdzil elegant i spojrzal w oczy szpiega – ale pod jednym warunkiem.
Malcolm gestem pokazal że chetnie uslyszy jakie warunki mu stawiają, elegant widzac to kontynuował:
- Weźmiesz mnie ze soba.
Zpieg uśmiechna się drwiąco i spojrzal i odwrocil wzrok.
- Nibi gdzie?
- Nie drwij z mojej bystrosci, ja wiem ze nie jesteś tu przypadkiem. Po co bys odwiedzał Polis, tylko i wyłacznie z chęci spotkania się ze starymi znajomymi, przez których nota bene siedzisz tutaj.
- Być może? – ponownie zaironizował szpieg.
- To mój warunek , i pomoge ci tylko z tego powodu.
- Mam inny warunek – odparl Malcolm, kierując wzrok na niego – brzmi on tak. Ja ci pomagam uciec i kiedy już będziemy na wolności rozchodzimy się i nigdy już ze sobą nie widzimy.
- W takim razie nici dla ciebie z mojej pomocy.
- W takim razie zginiesz tutaj, zabity albo przez wrogów, albo przez pseudo przyjaciół, albo... – spojrzal zimno prosto w jego oczy - ... albo przeze mnie.
- Wybieraj – dodal.
- Dobra, dobra – odparł elegant – niech będzie po twojemu, ale zagwaranujesz mi ze stąd wyjde?
- tego niestety zrobić nie mogę, ale mogę ci zagwarantowac ze wyjdziesz z celi.
Szpieg parskną.
- Sram na taką gwarancje, musisz mi zagwarantowac że wyjde z budynku, bo inaczej sam stad nie wyjdziesz.
Malcolm usmiechna się zagadkowo.
- Wiesz na czym polega twój problem, i w czym on jest większy od twojego – popatrzyl na niego i nie widząc reakcji mowil dalej – że gdy przyjda tu, to cie zabija, b4ez gadania, dlategpo ze cie znają. Zabiją cie bez cienia watpliwości, jak sam stwierdzileś. A zrobia to dlatego, bo ciebie znają, a mnie nie. A ja dam im cos, czego ty dac nie będziesz mógl i dzieki temu moje szanse wzrastaja.
„To absurd” – pomyslal elegant - ”co on im może dać”
- Niech będzie – rzekł, po chwili namysłu – niech będzie ty podly skurwysynu.
Malcolm uśmiechna się szeroko i troche wymuszenie.
- Widzisz, nie ma to jak sprawna pertraktacja, nauczył bym cię, ale mamy za malo czasu.
- Nie pieprz szpiegu, tylko powiedz jaki masz plan.
Malcolm Gilespie podszedl do eleganta i zaczą mu przedstawiać swój plan.
------------------------------
Mijaly godziny i dni, Malcolm liczyl posiłki starajac się dopasować jak najlepiej dni. Elegant zdązył już sobie zrobic podobny prowizroryczny miecz jaki miał szpieg i calkiem sprawnie mu on wyszedl, za co nawet dostal pochwałe od niego. Nie zachwycił się nia zbytnio. Przez cały ten zcas, dręczyła ich ciągla obawa, ze ktoś przyjdzie i roździeli ich, niszcząc przy tym plan, ale prucz drabów z jedzeniem, nie pojawial się nikt. Do czasu, a było do tego samego dnia kiedy mieli uciekać, o jak im się wydawalo poranku.
Drzwi rozwarły się na cała szerokość, to od razu ich zaskoczyło. Drab z jedzeniem, zwykle tlyko je uchyła, i niemal nie pokazując twarzy wpychal dwa metalowe talerze do środka. Teraz było inaczeł, lysina draba została zastąpiona długimi kruczoczarnymi wlosami, to był Zein, za nim, wyglądajac tuz zza ramienia stala druga postać. Malcom Gillespie poznal ja od razu, nie było watpliwości, to był Kuntz Aulock.
Płatny morderca wyminą Zeina i spojrzal z pogarda na szpiega.
- Znów się spotykamy – rzekl, a w jego glosie słychać było tak znaną już Malcolmowi drwinę. Ten czlowiek nie potrafił się wyrażac inaczej, pomyślał – Czy nie zauwazasz ironii losu, Malcolmie Gillespie?
To ze Kunt zna jego imie, nie zdziwilo go zupełnie. Wiedział dobrze, ze imie jego zna Zein.
- Wiedzialem ze ten prostak z konwoju jest glupi, ale nie wiedzielam ze az tak.
- Był głupi, i to bnardzo, zreszta ty tez nie zachowales się za dobrze, zostawiajac mnie wtedy przy zyciu. Tam na polanie mieliscie niesamowitego farta, ze mnie zlapaliscie i wierz mi, ten fart już się nikomu nie powtórzy – arogancki i drwiący ton nie opuszczał go – można by powiedziec, ze przez ciebie zginie jeszcze sporo pokoleń.
- Dziwie się Zein, ze się pobratymasz z takimi skurwielami jak on – zwrócił wzrok w strone Zeina, stojącego w progu.
- Ja się z nikim nie pobratymam, szpiegu – odparł spokojnie – on dla mnie jest nikim, a ty dla mnie jesteś wrogiem.
- Pewnie nawet nie wiesz czemu on mnie szuka, ciekawe jaka bajeczke ci opowiedział by się tutaj dostać.
Kuntz Aulock wyszczerzył żeby, uśmeichajac się cicho, ale milczał.
- podobno twój przyjaciel ma calkiem ciekawy przedmiot – odpowiedział spokojnie, twarz szpiega mimo wszystko była niewzruszona – ten z ktotym byles w barze, ma miecz, który by się bardzo, ale to bardzo nam przydał.
- I myślisz – wskazał ruchem glowy Kuntza – że on ci go odda, jak go odzyska, nie wiesz nic o tym czlowieku.
- Ja tylko pragne glowy twojego przyjaciela i tej kurwy – odparł Aulock - chcialem zabić i ciebie, no ale skoro oni maja to zrobić, więc będziesz miał szczescie, a mozę nieszczescie nie ginac z mojej reki.
- Dobrze panie Aulock – Zeina, już wyraźnie znudziła pogawedka – nie ma co przedlużac, zostawiam swojego więźnia do pańskiej dyspozycji, gdy tylko przeniesiemy go do naszej sali przesłuchań, czyli za kilka chwil. I tak jak się umawialiśmy.
- rozumiem panie Zein, milo się z panem robi interesy.
Zein uśmiechna się kącikiem ust, a był to usmieszek nieufny. Zreszta podobnie do sprawy podchodził Aulock.
Po czym obaj wyszli na korytarz, by dobić warunki umowy. Do pomieszczenia weszlo tymczasem dwoch drabów, tych samych którzy odprowadzali go ostatnim razem na rozmowe z Oliwieya. Uchwycili go silnie pod boki, silnie szarpneli. Szpieg zaczą przewracać nogami, na początku bezwladnie potem już nieco lepiej.
Na zewnatrz oprucz Zeina i Aulocka, stało jeszcze kilku uzbrojonych strazników, z krotkimi mieczami. Draby mocniej ścisneli szpiega, ruszajac w strone dobrze mu znanego pokoju, na końcu dlugiego korytarza. I nagle...
Stłumiony huk dotarł do ich uszu, z scian posypal się tynk, drobinki betonowych ścian lezacych na podlodze podskoczyly ku gorze i ponownie upadly na ziemie. Wszyscy zupelnie oniemieli, od Zeina, po strazników, aż do Aulocka i Malcolma, spojrzeli w sobie tlyko znane punkty na ścianach i suficie, nasłuchując miejsca z którego nastapilo uderzenie. Szpieg gwaltownie szarpną się, korzystajac z zamieszania, ale draby, pewnie go uchwycily, nie dajac się zaskoczyć. Wewbnątrz pomieszczenia nastala cisza.
Gdzies w oddali uslyszec można było odgłosy uderzanego żelaza o żelazo, jakies krzyki i wrzaski. Zaczeło się, pomyślal Malcom, więc jednak ten młodziak nie klamal, zaczoł się szturm na budynek.
- Pilnuujcie go – krzykną Zein, zwracajac się do drabów – odpowiadacie za niego glową.
Draby gdy to usłyszeli, mocniej scisneli szpiega.
- Ktoś wpadł do waszego budynko, hehe – parskną Kuntz – mam nadzieje że to nic groźnego, bo ja nie mam zadnej broni.
- Zamknij się! – wykrzykna Zein, chcąc przerwac kąsliwe uwagi Aulock – sam ruszył w przeciwna stronę, ku drzwiom.
- To mozę ja z nim teraz pogadam – wykrzykna do niego, Zein nie odpowiedzial, tylko wybiegl na zewnątrz, Kuntz tym czasem z niegasnącym uśmieszkiem podszedl do miną kilku strazników i podszedł do Malcolma.
- To żeśmy się kurwa jego mac wplatali, ich sprawa a my tu musiemy śleczyc i czekac aż ten kozi syn wroci – rzekł do szpiega – a mozę pogadamy teraz, albo inaczej pójdziesz ze mna – Dwa slyszące to draby spojrzeli na siebie, zdziwiuone wypowiedzą mordercy, zaczeli chwile się zastanawiac, o co mu chodzilo.
- Co wy na to panowie, oddacie mi swojego więźnia – mówił cicho, tlyko do ich dwoch, ci milczeli, a patrzyli coraz chłodniej na niego.
- Wasze milczenie jest dla mnie odpowiedzą – rzekł i mimo ze draby zbyt kumate nie były, ta odpowiedz pojeli szybko, nie zdazuyli jednak zareagować, bo Aulock w swojej dloni już trzmal noz, wyjęty ćwiczonym już od lat ruchem, ze skrytki w bucie. Ruch jego był szybki i gwaltowny, pewne, niemal chirurgiczne cięcie powaliło pierwszegom krew chlusnela na ściany i podloge. Drugi tylko odruchowo przykrył twarz dlonia, ale nóz tym razem powedrowal pod żebra, trafiajac prosto w serce. Malcolm był wolny, ale nie scięsliwy. Kuntz, uderzyl go w twarz, na tyle mocno ze ten upadl, ale cel nie został wykonany, cios który miał ogluszyc, jedynie powalił. Aulock tymczasem ruszyl na uzbrojonych strazników, ale ci już byli gotowi do walki, szybko pochwycajac swoje krotkie miecze. Szybkie rachowanie, wyszlo na niekorzyśc zabojcy, jeden do pięciu. Nóz, przeciw mieczom. Rachowac tez potrafili straznicy, więc byli pewni, do czasu. Spokojnie obchodzili rywala, licząc na to ze ten skupi się na defensywie, jak bardzo się myli, dostrzegli już zaraz. Aulock rozpedzil się i wpadł na pierwszego, ten nawet nie zareagowal, nóz rozoral mu policzek, a po chwili siedział w jego szyji, wbity az po rekojeśc. Pierwszy ze strazników, nie zyl, a Aulock trzymal już w dloni jego krotki miecz.
- Dwa wyjscia panowie – mówił wpatrując się w ostrze krotkiego miecza i wywarzajac go w dloni – dacie dobrowolnie się zamknac w celi, albo ja was pozamykam w trumnach.
Humor Aulocka nie bardzo ich rozmieszyl, bardziej chyba rozwscieczyl, bo skoczyli na niego dwojkami. Ale nawet dziesieciu takich jak oni, nie mialo by szans nawet ranić Aulocka. Ciosy chodz calkiem dobrze zadawane były za wolne, tak samo jak uniki, padali jak muchy, jeden po drugim, ciosami pewnymi i śmiertelnymi. Po chwili pole uslane było trupami prawie wszystich strażników, ostatni nie miał już zupelnie oichoty walczyć, odrzucil więc miecz i rzucil się do ucieczki. Ale Aulcok uznawal swięta zasade, „po co komu zywi świadkowie”. Chwycil wiec silnie za ostrze miecza i rzucił nim w kierunku uciekajacego. Klinga do polowu ugrzezla mu miedzy lopatkami. Straznik upadl, i po chwili nie zył.
- A terax... – powiedzial, ale przerwał, widząc ze w miejscu w którym przed chwila lezał maclolm, nie było teraz nikogo.
----------------------------
Szpieg nie zastanawial się, w czasie gdy Kuntz czyscił hol ze strazników, ten gdy tylko otrząsną się od ciosu, wstal i zaczą uciekac w przeciwna stronę. Gdy mijal swoja cele, niemal wpadl na niego elegant, niosąc w reku dwa prowizoryczne miecze, ktoore z takim mozołem, robili przez te kilka ostatnich dni. Chwycil chłodny pred, i bez zastanowienia biegl dalej, majac po prawicy eleganta. Drzwi, które dobrze pamietal były otwarte, obaj dostali się do środka i dopiero wtedy rozjerzeli się wokół, zastanawiajac się co dalej.
- Tedy - wykrzykna szpieg wskazując drzwi po ich lewej stronie. Te jednak okazaly się zamknięte, ale nie stanowilo to dla nich cięzkiej przeszkody. Prowizoryczne miecze pokazaly w tym momencie swoją wartośc, niszczac zamek w nich. Wypadli do jakiegoś dużego holu. Zupelnie pustego, szarego i na wpół ciemnego. Dalej nie mogli dostrzec żadnych okien.
- musimy znaleźdz jakies schody na gore – w biegu, ochrypłym już od zmeczenia glosem wysapal elegant.
Malcolm nie odpowiedzial, tlyko w zupelnej cziszy staral się oczyscic umysł. A schody znalazły się i to calkiem szybko, ale nie prowadzily na góre, tylko w dół.
- Co to kurwa, maja kilka kondygancji lochów – powiedzial nieco poirytowanym gloesem elegant.
- Albo znajdujemy się blisko dachu – odparl spokojnie Malcolm
Nie było czasu na zastanawianie się, bo chodz cisza panowala wokół nich, a słyszalne dzwieki słychać było bardzo dalejko, tak nie mogli być bezpieczni. I nie byli. Już na schodach dopadło ich dwoch zbrojnych w topor i miecz maruderow. Chwycili swoje prowizorki i staneli przed nimi.
- Chyba źle trafiliście chlopaki, rzucajcie te prety i zabieramy się po drobroci albo... – nie zdązyl dokończyc swoej kwesti po w tym cxzasie skoczyl na niego szpieg. Pret w jego dloni stanowil nielada broń, sparował nim kilka uderzeń i przeszył na wylot straznika. Elegant tym czasem duzo gorzej radził sobie ze swoim. Spychanny do sciany, nie potrafił radzic sobie z nacierajacym pewnie wrogiem.
- Hej – wykrzykna malcolm, trzymajc już w lewej ręce topur, swego niedawnego przeciwnika.
Strażnik odskoczył od eleganta, i ustawił się tak by wydzieć ich obydwu.
- Zostaw miecz i spadaj.
Ale straznik nie chciał posłuchac i zaatakowal, by po chwili, gdy topur wbity w bark, bolesnie rozcharatal jego ciało, zacząc się zastanawiac, czy nie lepieł by było przyjac warunki Malcolma. Szpieg się nad tym już nie zastanawial, chwycil miecz martwego i ruszyl biegiem dalej, ku nastepnym schodom które również prowadziły w doł. Teraz, gdy obaj do nich dobiegli, wrzaski, krzyki i odglosy walki daly się slyszec coraz wyraźniej.
Kilka pieter nizej znów natkneli się na wrogich żołnierzy gildii, było ich czterech rzadnych walki, z dlugimi mieczami w rekach i kolczugami na piersiach. Nie wyglądali na prostych przeciwników. Spojrzeli na siebie chłodno.
I skoczyli zajadle, wywarło się starcie w którym samotny <Malcolm ledwie parował ciosy, które spadaly na niego z każdej strony. Był szybki i to go ratowało. Elegant tymczasem skrył się za jego plecami, starajac się jedynie asystować. Sytuacja była coraz gorsza, dopuki z dołu nie wbieglo kilku ubranych na niebiesko wojaków. Na początku szpieg już pzeklinał niefart, ale kty błekitni wojacy skoczyli na ich przeciwników, wyraz jego twarz, znacznie, ale to znacznie się poprawił. Teraz gdy trzech przeciwników ruszylo na jednego wroga, on pewnie rozcharatał swego przeciwnika. Pozostala trojka tez zaraz lezala martwa.
- Wy ktoście? – zagadną jeden z błekitnych – męzczyzna w średnim wieku, dzierzac w prawej ręce kata, z ktorej ciurkiem spływala krew. Był najwyraxniej najwazniejszą postacia w owej grupce.
- Byliśmy zamknieci na gorze w celi, własnie stamtąd uciuekliśmy – wypalił elegant, w czasie gdy malcolm szukal w glowie, jak najleposzej odpowiedzi. Szpieg zbesztal go w myślach, ale widzac spokojne miny wrogich żołnierzy uspokoił się i zaskoczyl.
- Szukamy niejakiego Malcolma Gillespie – powiedzial starszy – znajduje się w celach na wyzszych pietrach, własnie tam się kierujemy, znacie go.
Elegant już chcial coś powiedziec, ale Malcolm wtracil mu się w slowo.
- nie, nie znamy.
- nieważne, idziecie z nami.
Nie protestowali.
Wbiegli po betonowych schodach, tą sama droga ku gorze. Mineli ten sam pokój, który szpieg pamietal z rozmowy z Oliwieya i wpadli do holu, gdzie znajdowały się cele.
- to tutaj – zapytal najstarszy błekitny.
Malcolm skina glową
- Mertz, Huan, Dietman podzielcie ludzi i sprawdzajcie wszystkie cele – rozkazał najstarszy, zwracając się do swych ludzi – w każdej celi pytajcie się o Malcolma Gillespie.
- A innych wypuszczać – rzekł ktoś z tlumu, zapewne jeden z wymienionych.
- Nie Huan – odpowiedział, kiwajac przeczaco glowa – nie potrzeba nam robic tu harmideru wiekszegu, nixli jest, a po za tym jak już dobedziemy budynek, zabierzemy się i za nich.
Huan kiwna glowa, po czym wydzielona trójka wziela po kilku ludzi i ruszyła do wykonania rozkazu.
- To wasza zasluga – zagadna najstarszy, wskazując ciala strażników i dwoch drabow, którzy jeszcze niedawno prowadzili szpiega.
- Nie – odpowiedzial lapidarnie Malcolm.
Najstarszy wyszczerzyl żeby w szyderczym uśmiechu.
- Tak myslalem, nie wyglądacie na zabijakow, szczególnie rty – wskazal palcem eleganta – za co was tu wsadzili., pewnie za byle gowno. Wsadził bym was spowrotem do jednej z tych cel, ale szkoda mi się robi na wasz wynedzaly widok. To za co tu siedzieliscie?
- Za byle gowno – odparł Malcolm.
- He, nie będę dalej pytał, bo pierdolne jeszcze ze smiechu.
- Szefie – wykrzykna ktos, z pod jednej z cel – ten tu mówi że ma na imie Malcolm
- Malcolm Gillespie?
Czlowiek który krzyczał powiedzial coś do drzwi, po czym odkrzykną:
- Tak, mowi ze nazywa się Gillespie.
- To na co czekasz, rozpierdol drzwi – odkrzykna, po czym zwrocil się do szpiega i eleganta – stać mi tutaj leszcze, nawet nie radze wiac, bo ja was ganiac nie będę, i tak nie przejdziecie rzeźni, jaka tu się rozpetala – gdy zakończyl szybkim krokiem ruszyl do swojego czlowieka.
- Pamietaj gówniarzu – rzekł ostro Malcolm, gdy już byli sami – trzymaj gębe na kłódke, w nich cos nie gra.
- przeciez przyszli cie uwolnić.
- Nikt nie robi niczego bezinteresownie.
- A co oni mogli by od ciebie chcieć?
- tego jeszcze nie wiem, ale to nieistotne, pamietaj nie wiesz jak się nazywam.
Elegant skiną glową.
Własnie dostrzegli jak przed oblicze najstarszego wyprowadzony został męzczyzna., w wieku na około pięcdziesiat lat, chodz nie wykluczone że wyglądał tak, ze względu na ilosc czasu jaki spedzil w tych celach. Miał dlugie siwe wlosy i takjąz samą brode, ubrany był jak ostatni żebrak, w szara, brudną i podarta koszule i podobnego koloru i stanu spodnie. Najstarszy przyjarzł mu się.
- Zwiewsz się Malcolm Gillespie – rzekł z niedowierzaniem.
- Tak panie! – odpowiedział więzień.
- Łżesz!
- Nie panie, naprawde nazywam się Malcolm Gillespie.
- Co ty na to Huan – zwrócił się do jednego ze swoich ludzi
- Łże kozi syn, przeciez ten leokles pokazal nam jak ów Malcolm wyglada, a ten jest za stary, a nawt jeśli się nazywa Gillespie, to to na pewno nie ten.
- I mi się tak wydaje Huan – odparł mu najstarszy i ponownie zwrocił wzrok na więźnia – zamknijcie go z powrotem
- nie panie – wykrzykna wiezień rzucajac się mu pod nogi – ja już wiecej nie zniose, nie kaz mi... – przerwało mu uderzenie w twarz jakie zarobil od najstarszego.
- nie dotykaj mnie przybledo – wykrzykna już dobrze wkurzony – zamknac – dodał
Dwóch wojaków chwycilo więxnia pod ramienia, gotujac się do wrzucenia go na powrot do srodka, gdy nagle ogromne drzwi tuz przed nimi rozwarly się. Drewno z hukiem uderzylo o ściane, bialy pylek tynku posypal się z sufitu. W progu pojawiła się grupka zołnierzy gildii, z Zeinem na czele.
- Błekitni – wykrzykna na ten widok najstarszy – do mnie.
Zbiegli się wszyscy, tworząc szereg. Przez chwile wpatrywali się w siebie, stojąc nieruchomo, po czym z gardła jednego z nich wydarł się okrzyk
- Bij, zabij, za błekitnych. - I ruszyli na siebie, by ściac się w morderczej walce, ale tego ani malcolm, ani elegant już nie widzieli, bo wlaśnie wpadli ponownie w korytarz prowadzący do schodow w dół.
------------------------
- Ten leokles to twój przyjaciel – zagadna w czasie biegu, mocno dyszacy elegant.
- Tak.
- Skoro twój przyjaciel przyszedl tu z nimi, to powinniśmy im pomoc.
- O nie, wprost przeciwnie, powinniśmy uciekac, bo mam przeczucie że Leokles, jest tu z nimi tylko dlatego, ze im cos obiecal i ze to ja mogę im to dac, jak mnie uwolnią.
Elegant już nie zadawal pytań.
Wbiegli na schody i ponownie ruszyli w dół, odglosy walki teraz nasilaly się niemal ze z każdej strony, jakby ta odbywala się tuz za ścianą. Zbiegli kilka pieter w doł, natykajac się na dwoch walczacych ostro, na schodach. Walczyli w takich pozycjach ze obiegnięcie ich było niemal niemozliwe. Staneli więc w bezpiecznej pozycji czekajac na zwyciezce, gdy nagle Malcolm dostrzegł, ze walczący w niebieskim trykocie na piersi, to nie kto inny, tylko leokles. Szybko wyskoczył ze swojej pozycji i wpadl w walczacych wymachując krotkim mieczem, który jeszcze mu się ostał, po ostatniich zabitych. Odwrócony plecami leokles, nawet go niedostrzegl, tymczasem straznik gildii, zobaczyl go niemal od razu, i to go zgubilo. Leokles wykorzystał to zawachanie i ciąl go przez szyje, barwiac na czerwono swój miecz i pobliskie podlogi. Dopiero teraz młodzik dostrzegł Malcolma.
- A jednak nie zapomniales przyjacielu – odparł szpieg.
Leokles wyszczerzyl zęby.
- Wiedzialem że zyjesz stary draniu, wlasnie po ciebie szedlem, ale mnie zatrzymal kutas, calkiem dobry był.
- Zauwazyłem, a co do mojej ucieczki to spotkalem twoicxh przyjaciól, w podobnych trykotach.
- Ci się z nimi stało?
- nie wiem, zostawiliśmy ich przy celach.
- Żywi?
- Być może, trafili na odział Zeina, mojego starego drucha – odpowiedzial – chyba nie byli ci bliscy?
- Nie bardzo, to nawet dobrze że się spotykamy, będziemy mogli się teraz stąd wydostac i nie nabawić się nastepnych problemów.
- Oby.
- Zabrales tego chłystka – zapytał po chwili Leokles, widząc stojacego na schodach eleganta.
- Siedział u mnie w celi, obiecalem mu ucieczkę.
- Ja mu obiecuje, ze mu nakopie jak stąd wyjdziemy.
Malcolm parskną.
- Dobra Leo, my tu gadu gadu...
- Racja – przerwal – spadamy, chodzcie za mna i spodziewajcie się ze jeszcze pare razy siegniecie po miecz.
Ruszyli ku dołowi.
- A gdzie Karina – spytal w biegu zaciekawiony szpieg.
- Czeka z końmi.
Pięter było jeszcze kilka, ale już nie spotkali wroga, dopiero gdy wpadli w jedne z drzwi na samym dole. Stajac teraz w progu do wielkiej sali, oczom ich ukazala się wielka bitwa, a nawet nie bitwa, tylko jeden wielki kociął w którym krew lala się strumieniami
- kurwa – zaklną Leokles – do walki wlączyła się milicja.
Elegant i malcolm oniemieli, rzeź jaka zawrzala w tym miejscu było ogromna, walczylo w niej dziesiątki, jak nie setki wojaków. A zasada tej walki coraz bardziej przypominala walke ‘jeden na jednego”
- Dobra panowie – Leokles mocniej ścisna miecz – naprzeciwko jest wyjscie, nie zastanawiajcie się dlugo i nie zatrzymujcie zbednie.
Elegant i malcom również ścisneli rekojesci swoich krotkich mieczy.
Skoczyli w tlum.
To nie była bitwa, w bitwie sa jakieś zasady, jakies prawa, jakis cel. Tu takowego prawie że nie było, tu nie było druzyn, wszyscy przeciw wszystkim. I chodz tak naprawde każdy miał cel i drużyne, tak teraz, czerwien krwi, rozlewajacej się strumienia, zalała barwy i trykoty, zamieniajac wszystko w jedna wielka breje.
Mieczami cieli niemal że na oślep, czasem w ostatniej chwili odbijajac cios, lub unikajac go. Gdzieś smigną cisniety topór, jakis zagubiony belt drasna materiał kurtki leokles, ten nawet się nie obejrzal, nie było na co, bo dzikie uderzenie jednego z wojakow, przecielo powietrze tuz nad glową. Gdzies katem oka elegant dostrzegł że na stole, obłorzony z kilku stron cialami, stoje niemal dwu metrowy kolos z wielkim mlotem w reku, wymiatajacy każdego kto się napatoczył, kilka metrow dalej samotnnie leciacy topór wbił się w glowe jakiegos wojaka.Jednym slowem w holu budynku gildii wybuchla wielka anarchia,i dzieki sporemu szczesciu wybiegli na zewnatrz.
Tam również była walka, ale już na mniejszą skale, głównie odzialy milicji czyszczące wyjscie zabijac uciekajacyc. Zatrzymali się więc, tuz przed nimi, po czym nie zastanawiajac się zbyt dlugo, skoczyli ku nim. Kilku padlo od razu, otwierajac im droge ucieczki. W tej chwili byli już w bitewnym szale, teraz Malcolma i Leoklesa nie interesowalo już nic, a już na pewno nie wiele ich interesowal elegant, który jakimś cudem dalej trzymał się dwóch wojowników.
--------------------------------
Jeden z budynkow kwartetu, ustawiony w centrum Polis, okazalo się wiezieniem gildii, wiezieniem, a także jej główna baza, w ktorej to dokonywały się najprzerózniejsze czarne interesy szajki. Teraz, gdy do wewnatrz wkroczyły kordony milicji miejsckiej, nie było wazne czy błekitni wygraja bitwe, czy nie. Nie było to z pewnoscia ważne dla gildii, która i tak już miala upaśc, a błekitni mieli wygrac ta wojne, o panowanie w Polis. Chodz wybiegajac w przyszlośc, jeszcze wiele się wydazy w Polis, ale to nie cel mojego opowiadania, wródzmy do trojki uciekinierów, którzy wlasnie biegiem, ciągneli ku dzielnicy, która w hierarhi miasta nieco ustepowala, owej najbogatszej.
A był to już poranek i chlodne powietrze wlewalo się do płuc utrudniajac bieg, na szczescie nie gonił ich nikt, nawet odzialy milicji, które w poczatkowej fazie ucieczki, ostro i ambitnie ciągneli w ślad za nimi, tak teraz odpuscily, wracajac zapewne na swoje posterunki. Byli sami.
- Dość – wykrzykną elegant, zatrzymujac się i łapiac cięzko powietrze – już nie mogę – wydyszal już ciszej, widzac że i jego kompani wstrzymali bieg.
- Wydaje mi się – odrzekł szpieg – że czas się pożegnać chlystku, jesteśmy kwita.
- A ja ci jeszcze zdąze dokopac – dodal Leokles – na razie mi się nie chce, więc radze ci czym predzej zejsc mi z oczu.
- Mieliśmy wyjśc po za miasto – odparł drzącym glosem elegant.
- tego umowa nie obejmowala.
- Musiecie mnie stąd zabrać, jak mnie zlapia, to zabija – mówił proszaco, na jego twarzy malowalo się przerażenie.
- Wybacz stary, ale tu się pożegnamy, dotrzymalem slowa, nic ci nigdy nie obiecywalem, nie chce twojej wdzieczności, ani towarzystwa.
Elegant spojrzal na nich proszaco
- przynajmniej do bram miasta, proszę was.
Leokles już zaczą się oddalac, nie widząc sensu dalszej konwersacji, Malcolm jeszcze raz spojrzal na niego nieco z politowaniem, po czym rzucil na pożegnanie.
- trzymaj się – i ruszyl ku swemu druchowi.
Do miejsca gdzie znajdowala się Karina z wierzchowcami było ledwie pól kilometra, przeskoczyli ten odcinek szybko, sprawnie i bez przeszkód, nie napotykajac ani jednej zywej duszy. Okna były jeszcze szare i puste, drzwi do murowanych kamienic szczelnie zamkniete, nawet muchy, który ulatywaly nad końskim lajnem za dnia, teraz jakby się ulotnily. Była cisza.
Karina, razem z wierzchowcami ukryta była w malym przesmyku miedzy dwoma kamienicami, przesmyk ten kierował się w strone podworka, ale dziewczyna nie zapuszczala się tam, chcąc pozostać niezauwazona w okrytym pólmrokiem miejscu. Gdy dostrzegła Leoklesa, jej pochmurna mina, gwaltownie rozpromieniła się, odruchowo rzuciła mu się na szyje, zupełnie nie zwracajać wzroku w strone Malcolma. Szybko jednak opamietala się i puściła młodzika.
- Milo was widziec ponownie razem – odparl szpieg, na widok sceny jaka się pzed chwila rozegrala.
- Milo widziec i ciebie Malcolmie – odpowiedziała Karina.
Ale nie było wiecej czasu, ani na czulosci, ani na dluzsze powitania. Czym prędzej chwycili swoje wierzchowce i ruszyli spokojnie ku polódniowym bramom miasta. Stamtad mieli się udac w kierunku polnocnym, szeroko obierzdzajac Polis i wjezdzajc na główny trakt, prowadzący w tamtym kierunku.
- Wiesz co Malcolmie.
- Slucham cie Leoklesie.
- To drugie miasto w którym nie mogę się pojawiac i jak kolwiek pierwsze było z mojej winy, tak drugie tylko i wyłacznie w twojej.
- Wybacz.
- Nie, nic nie szkodzi – odpowiedział z humorem i lekka ironią.
----------------------------------
„Krajobraz po walce”

„Najstarszy” wywina się w ostatniej chwili przed cieciem jednego z żołnierzy, ale nastepnego cięza, zadanego przej Zeina uniknac już nie zdołął. Cios był szybki i pewny, od razu powalil go na ziemie i zabił. Na placu boju nie było już ani jednego błekitnego wojownika, jedynie trzech żołnierzy gildii stało nad ich cialami.
- Psia jego mać – wykrzykiwal trzymajac się za rane na ramieniu jeden z nich, wysoki i postawny, o blond wlosach i brodzie.
- Co się stalo Hallada – zagadną go Zein, przestepujac między cialami zabitych.
- trafil mnie skurwiel, trafił mnie prosto w ramie – odparł, uciskajac jeszcze bardziej krwawiące ramie
- Starzejesz się Hallada.
- kutas miał farta.
- Trzech martwych szefie – odparł inny, klęczoc nad zwłokami jednego ze swoich ludzi, zwłoki tez jeszcze przed chwila poruszaly się.
- A z tamtych?
Ostry zgrzyt i charczenie rozlegllo się po holu.
- Już każdy – odparl wielkki baczysty męzczyzna, podnoszacy się i chowajacy zakrwawiony sztylet do holewy buta, uwczesnie wycierajac go o zwloki martwego.
- Milicja wpadnie i tu szefie – odparł Hallada – to miejsce jest spalone, trzeba się stąd jak najszybciej wynosić.
- Nie pouczaj mnie Hallada, wiem co robić.
- Nie pouczam.
- Wy się stad zabierajcie – odparl po chwili Zein – dalem już odpowiednie wskazowki Oliwieyi. Będzie na was czekala w domu Alstrena, rozumiemy się. Jak się wydostaniecie, to udajcie się tam, reszte informacji uzyskacie od niej.
- A ty szefie?
- Ja jeszcze musze coś tu zalatwić.
- To idziemy z toba szefie – odparł ten który przed chwila dożynał ostatniego zywego blekitnego
- Nie De’Drein, sam lepiej sobie poradze?
- nie mart się De’Drein, szef wie co robi – dodał Hallada uderzajac po ramieniu kompana – zmywamy się i powodzenia szefie.
De’Drein i Hallada ruszyli ku drzwiom naprzeciwko, do pokoju gdzie był przesluchiwany Malcolm. Otworzyli je z hukiem i znikneli w pół mrokach pomieszczenia, Zein tymczasem zwrocił się, ku powrotnej drodze, w strone wielkich mosieżnych drzwi, które rozwarte były na cala szerokość. Na początku szedl, ale po chwili truchtem już wpadł w korytarz, potem biegl długim holem, az do schodów. Wbiegl po nich gwałtownie, bedąc pewny że tu nikt jeszcze nie doszedl, gdy już btyl przy samej gorze, tuz przed nim, niczym upior wyrosala sylwetka Kuntza Aulocka, z obnazonym ostrzem. Zein wstrzymal bieg.
- Gdzie jest Malcolm? – wykrzykna na jego widok Zein, bedąc pewnym ze znikniecie szpiega, jest z cała pewnościa jego sprawka.
- Miałem ci zadać to samo pytanie, ale widze ze i ty nie znasz na ne odpowiedzi.
- Łżesz!
Kuntz uśmiechną się kącikiem ust.
- Więc niby dlaczego na ciebie tu czekam?
Zein zawachal się z dalszymi pytaniami.
- Skoro nie wiesz ghdzie jest Malcolm, znaczy ze on już jest wolny, potrzebuje cie teraz bys opdowiedzial mi na kilka moich pytań.
- A jeśli odmowie?
Kuntz nakazał mu odwrócić się, za nim stalo dwoch ludzi, kobieta i mezczyzna, oboje dzierzyli w rekach miecz.
- Wtedy pogadamy inaczej, o wiele mniej po kolezeńsku.
Zein spuścil glowe i spojrzal w podlogę, po czym podnownie podniusl wzrok i skierowal go w strone Kuntz, uśmiechajac się zagadkowo.
- Ty coś wiesz, coś czego ja nie wiem, nie powiedziales mi wszystkiego na poczatku.
- A co to ma za znaczenie?
- Ma i to duze bo ja ci nie pomoge jeśli ty nie powiesz mi wszystkiego.
- Czyzby moi znajomi mieli cie zmusic do gadania.
- Zmuszą – uśmiechną się ironicznie Zein – jak potrafia gadac z duchami, zreszta niedlugo po mnie oni tez będą duchami, tak jak i ty.
Kuntz milczał
- Caly budynek jest już prawie pod kontrola milicji miejskiej, nie ma najmniejszych szans uciec teraz glównym wyjsciem. Ale ja znam inne wyjscie.
----------------------
Dom Alstrena był niewieka budowla znajdujaca się w najbogatszej częsci miasta, zreszta niedaleko głównej bazy gildii, teraz atakowanej przez błekitnych i milicje miejską. Dom to był dwu piętrowy, na dole było pusto, gildia wynajmowala oba mieszkania, ale narady odbywaly się tylko i wyłacznie na gorze. Dolne pomieszczenie było puste i już dobrze zaniedbane, chodz od czasu do czasu ktoś tam nocowal. O domu Alstrena wiedzialo neiwielu, właścwie wiedziały o tym miejscu jedynie osób tyle, ze dalo by się je policzyc na palcach jednej reki.
Oliwieya już od kilku godzin, niecierpliwie chodzilo od drzwi do okna, tylko od czasu siadajac na kanapie, lub lozku, jedynych meblach znajdujących się w tym pomieszczeniu. Z czasu wyglada niepewnie przez okno, ale nie dostrzegała ni żywej duszy, pustka i cisza ulic, ogarniala wszerz kamienice Alstrena. Sam Alstren od którego imienia, przejeło swa nazwe owe mieszkanie, był dawno temu czlonkiem gildii i jej glownym zalozycielem. To w tym mieszkaniu rozpoczely się pierwsze narady, dzieki którym ta siatka powiekszyła się tak znacznie, rozrzucajac swoje wpływy na cale miasto. Odbywało się to niemal sto już lat temu, i każdy z tych starych gwardzistów, już dawno zostal pogrzebany. Z czasu miejsce to stalo się niemal legenda, którą znal każdy znajdujący się w szeregach gildii, ale nikt nie znal miejsca położenia tego reliktu przeszlosci. Znaleźdz się w tamtym miejscu oznaczalo, szczyt na jaki wdrapał się czlowiek który dostal ten zaszczyt. A ludzi tych było naprawde neiwielu...
Schody zaskrzypialy, Oliewieya zerwała się z fotela, na którym przysiadla na chwile i szybkim ruchem sięgneła po miecz, który połozyła na podlodze kilka chwil wcześniej. Ustawiła się tuz przy drzwiach i czekala. Po chwili do pomieszczenia wpadl męzczyzna, a po nim nastepny. Dziewczyna jeszcze chwile czekala bez ruchu, po czym pewna już ze to nikt nienzajomy odrzekła:
- Gdzie Zein?
- Powiedział że musi coś jeszcze zalatwić – odpowiedział Hallada.
- I tak go zostawiliscie?
- Tak sobie tego zarzyczył – hallada mówił ze spokojem, zupełnie nie przejmowal się ze liwieya stała nad nim w hierarhii gildii. Miał to w nosie, bo nie lubil jak nim baba pomiata.
- Macie od neigo, dla mnie jakieś wiadomosci?
- Przeciez to ty, mialas mmiec dla nas nastepne rozkazy
Dziewczna na początku lekko zaskoczyła się, ale po chwili ponownie przybrala pewny wyraz twarzy.
- To w jego stylu – rzekła – nie mamy więc wybory, musimy czekać.
- Tutaj, popieprzylo cie Oliwieya? Czas isę stad ulotnić.
- Zostajemy tutaj.
- Pieprz się, ja spadam stąd – już miał wychodzic, kiedy ostrze miecza Oliwieyi dotknelo jego szyji.
- Stój Hallada – powiedziala ostro – bo będę zmuszona zakończyć twój zywot. Zostaniemy tu do powrotu Zeina, opuscimy to miejsce jeśli nie wroci do wieczora.
- Jesteś glupia Oliwieya, to miejsce nie jest bezpieczne, jestesmy za blisko calej tej jatki. Milicja kiedy tylko opanuje budynek zacznie przeszukiwac okolice, zlapią nas.
- Nie złapią, milicja tu nie dojdzie.
- A co jeśli ktos powie o tym miejscu, jeśli ktoś nas podpieprzy?
- Nikt nas nie podpieprzy.
- Skąd ta pewność?
- Wlasnie – wtracił De’Drein – Hallada ma rację, skąd ta pewność.
- Bo już nikt więcej nie wie o tym miejscu.
- A Zein? – Hallada dalej stal nieruchomu, ostrze miecza dziewczyny lekko zachaczyło skóre męzczyzny, z rany waskim ciurkiem popłynela ciemno czerwona ciecz.
- Zein nic nie powie, nawet jak go zlapią
- Jesteś bardzo pewna siebie Oliwiey, oby ta pewnośc nie zgubiła ciebie i nas.
- Powtarzam – rzekła po chwili, oddalajac nieznacznie ostrze od szyji mezczyzny – nikt stad nie wyjdzie bez mojego rozkazu, nie kombinujcie nawet niczego.
Nagle drzwi rozwarły się na cała zerokośc, robiąc przy tym nieco halasu swoimi zardzewialymi zawiasami. W progu, wychodzac z cienia korytarzu pojawił się Zein.
- Chyba nie mieliscie zamiaru opuszczać tego miejsca bezemnie – zagadna, widocznie słysząc cala rozmowe która rozegrala się w tym pokoju, przed chwilą.
- Szybko szef sobie poradził – odpowiedzial pojednawczo Hallada, majac ochote zejsc z niewygodnego tematu.
- nie pieprz Hallada, gdyby nie to ze teraz potrzebuje ludzi, już bys wisiał za niesubordynacje.
Hallada chcial coś dodać ale w ostatniej chwili powstrzymal się, chodz z jego mimy można by wywnioskować ze miał na to wielka ochotę.
Po chwili do pomieszczenia wszedł Kuntz Aulock, co wywolału lekki harmider, wszyscy oprucz Zeina gwaltownie sięgneli po bron, na widok nie znanej wcześniej postaci.
- Spokojnie – odparł Zein – on jest ze mna.
Dało się odczuć, jak napieta na chwile atmosfera rozladowuje się.
- Widze ze się kłucicie – zagadna ze zwykła sobie ironią.
- Nie pieprz Aulock, mamy interes do ubicia – Zein usadowił się na fotelu, niczym krol na tronie.
- I ja tak myśle – odpowiedział Aulock siadajac w miejscu na lózku dokładnie naprzeciwko Zeina ze wzrokiem utkwoinym w postaci Oliwieya’i. Grupe uzupełnili ponad to Layla i Mikolka. Dziewczyna stanela tuz przy dzwiach, opierajac się plecami ościane, Mikołka tym czasem o wiele bardziej przyją do siebie slowa „Czuj się jak u siebie w domu” i usiadł tuz obok nich na krześle które uprzednio zajmował Hallada. Hallada nie zwykł byle komu odstepowac miejsca ale tym czasem, pod groźnym spojrzeniem Zeina, ustąpil od konfliktu i staną przy jednej za scian, naprzeciw drzwi. Obok niego staną De’Drein.
- Niezla – odparł Aulock, gapiac się ciagle na Oliwieye – gdzie ją wytrzasneles.
Zein zupełnie olal pytanie, zdąrzył się już uspokoić.
- Pewny siębie jesteś Aulock, albo cholertnie glupi, ale biorąc pod uwage to ze tweoje nazwisko jest szeroko znane i tu, więc sugeruje to pierwsze.
- Co masz na myśli?
- To nasza kryjówka, nie sadzisz ze móglbym chcieć cię wprowadzić w pułapke?
- Że niby po co, przeciez mamy wspólny interes do ubicia, a ty dokładnie wiesz ze ja ci wszystkiego nigdy nie powiem, nie ejstem glupi, jak już raczyłes zauwazyć. Zdradze ci tyle tajmnicy ile uznam za sluszne, czyli tyle zebys przy jej realizacji potrzebował mnie.
De’Drein zazgrzytal koscmi u dłoni, Zein usmiechbna się trójkocikiem ust.
- Więc zaciekaw mnie swoimi tajemnicami panie Aulock.
Kuntz Aulock zaczął opowiadac od poczatku, pomijal co barwniejsze wstawki skupial się tlyko na mieczu i związanych z nim perypetiach. Jak obiecał pomijal co wazniejsze szczegóły, a robil to dośc sprawnie bo wsłuchujący się w kazde jego slowo Zein nie potrafil dostrzec ni źdzbła niespójnosci historii, która wlasnie slyszał.
- Sram na legendy i inne pierdoły – kończyl opowiadanie Aulock – liczy się tylko kasa, jaka za ten miecz można dostac, a wiem z własnych źródeł, że nie sa to male pieniadze. Prywatni kolekcjonerzy dadza za miecz sume bajeczna.
- Co jeszcze wiesz?
- Wiem tez gdzie się będzie poruszał nasz legendarny mieczyk, ale to już wy dowiecie się z czasem.
Zein wziąl gleboki oddech po czym rzekł:
- nie ufam ci Aulock, wiedz o tym, ale na twoja propozycje ide, licząc na duże wynagrodzenie.
- Poł na pół – odparl po chwili Zein.
Aulock wyszczerzył żeby w drwiącym uśmiechu.
- Nie dziele skory na niedziwedziu – odparl Aulock.
- Wole mieć za soba targowanie, żeby po tem się o nic nie sprzeczać, wiec zalatwmy to jak najszybciej, proponuje poł na pol, zgodz się, albo wymien swoja cene.
- Sprzeczac i tak się będziemy, bądź pewien. Nie znalem jeszcze nikogo, który by w obecnosci takiego majatku nie zechciał zdradzic współtowarzyszy, ale zgadzam się, niech cena twoja zostanie, pól na pół.
Zein tym razem uśmiechna się i spojrzał na Oliwieye, ta chodz jej kamienny wyraz twarz nie zmienil się, tez poczula się neico bardziej spokojniej, myslala że kłutnia o pieniądze, jak to zwykle bywa, będzie bardzie zazarta.
Inni również nie protestowali.
- Podoba mi się sposób w jaki podchodzisz do interesow – Wzrok Zeina ponownie powedrowal w stronę Aulock – licze że zlapie tego Koziego syna szpiega i wydre mu flaki.
- Jeszcze jeden warunek – wtrącil mu się w slowo Kuntz – dziewczyna i ten Leokles sa moi, rozumeimy się.
- I to bardzo dobrze się rozumiemy.
----------------------------
Jeszcze tydszien wcześniej, gdy przejezdzali piekne granice Polis, gdy cztery największe budynki świata pietrzyly się na horyzoncie, leokles nie mógl się spodziewac, że wyjezdzal będzie z tego dziela architektóry tak szybko i z takim zadowoleniem na twarzy. On, Malcolm i karina cała niemal droge przez wszystkie pierscienie miasta, mijali w nerwowo i w absolutnej ciszy, na szczescie po drodze nie napotkali ni żywej duszy, oprucz dwóch żołnierzy milicji miejsciej w dzielnicy średnio biednej. Mineli ich jednak bez żadnych komplikacji, najwyraźniej owi jeszcze nie slyszeli o rzeźi jaka rozpetala się w centrum najwiekszego maista świata.
Był poranek, a slońce było wysoko na niebie, kiedy miasto widzieli już w oddali, gdy mineli ostatnie słupki graniczne ostatniego pierscienia miasta, przyspieszyli do szybszego marszu swoje wierzchowce i kiedy znaleźli się już daleko od Polis, zwolnili i w pełnym już spokoju ruszyli dalej. Jedyny problem polegal na tym ze znajdowali się na wschód od miasta, a w ich planach był północny kres Cheesworldu. Ostatecznie gdy przejżeli mapy doszli do porozumienia że najlepiej będziesz ruszyć z dala od głównego duktu, kierując się w strone bardziej przstazalej już drogi, która na mapie była zaznaczona jako wojskowa. Droga ta szeroko obierzdzala miasto, co im w tej chwili, bardzo, ale to bardzo odpowiadało.
- Nie będę wspominala tego miejsca najlepiej – cisza, która zapanowala zaraz po przejhzeniu map, przerwala Karina, dziewczyna spoglądala właśnie w strone gdzie znajdowalo się Polis, teraz jednak widziala tylko lasy i niebo. Miasto już dawno zniknelo za horyzontem.
- Spedziłem tu kilka najlepszych lat mojego życia – odparł Malcolm – ale musze stwierdzić ze wiele się tu zmieniło, na gorsze.
- szkoda ze nie mielismy okazji zwiedzic stolicy swiata, za twoich czasów.
- I ja załuje panno Karino, wtedy było tu naprawde pieknie.
Zamyślił się z sentymentem wracajac do przeszlosci. Wszyscy już znali te jego sentymenty i rozmantyczne niemal ze zamyślenia, dlatego starali się w tym nie przeszkadzać. Dopiero gdy dostrzegali ze ta chwila ciszy znacznie się przedluża, zmieniali raptownie temat.
- Gdy byliśmy w budynku, gdy się spotkaliśmy, miałeś mi coś powiedzieć – zagadną Leokles, wciskajac swoja postać w swiat marazmiu Malcolma, ale ten zbytnio się tym nie przeją, za to zupełnie spowazniał i spojrzał na mlodzika.
- Spotkalem naszego starego przyjaciela – odparl wreście – Kuntz Aulock zyje i ma się chyba całkiem dobrze.
Karina niemal nie zsunela się z siodla, kiedy usłyszala wiadomosc, ale Leokles był zupełnie spokojny, chodz i w nim cos drgneło. Spodziewal się tego, chodz odpychal od siebie te mysli.
- Można się było spodziewać, kurwa, a taką mieliśmy szanse by go ubic, pieprzony żołnierzyk szukal nagrody, teraz pewnie gryzie trawe – wspomnieniami wrocił do Alastera, konwojęta który pomagal im w unicestwieniu grupy Aulocka i ktort po tem przeja morderce.
- pewnie gryzie, nasz bląd, ale zapewne nie pierwszy i ne ostatni. Liczmy na to ze może nie wyszedl z budynkiu, roznie mogla się potoczyc jego przygoda.
- W to jakos, drogi Malcolmie, nie chce mi się wierzyć.
- I mi tez.
Zjechali z glownegio traktu i ruszyli w strone wyznaczonej drogi, świat wydawał się calkiem ladny, oznaki wiosny która coraz bardziej spychala zime, dalo się dostrzec wszedzie. Co prawda w Cheesworldzie śnieg pojawia się raz na tysiąc lat, za to jest on zastepowany susza, która niszczy roslinnosc niemal calego centrum kraju.
- dziwi mnie jeszcze jedno leoklesie – zagadną szpieg – jak ci się udalo wejsc w szeregi blekitnych?
Leokles wyprostował się w siodle i wzia gleboki wdech przygotowujac się na dłuższa historie.
- To było calkiem ciekawe – wtraciła karina
- Calkiem,a le moz e zaczne od poczatku.
Leokles spojrzal w horyzont wracajac myslami do chwili gdy udalo mu się uciec.
Nmie widzial nic, prócz plecow Malcolma, ale i te bardziej dzieki temu ze jego sylwetka była ciągle w ruchu. Drzwi ostro zaskrzypiały i elegant dostal się do srodka i nagle w coś świsneło, coś stłumilo dźwięk, dziwny krzyk przerwal się i jakby bezwladne cialo upadlo na ziemie. Nim zdolal zrobioc cokolwiek idacy przed nim malcolm dostal jakby tym samym i upadł. Widzial jak przez mgle jego sylwetke zupelnie bezwladna, upadajaca na brudna i zakurzona podloge. Szybki ruchem starał się siegnąc po bron, ale poślizną się na nierównych i śliskich schodach i z turlal się na doł, uderzajac głowa o kant ktoregoś ze schodków i wpadajac w jakąs szczeline miedzy drzwiami i ścianą. Znowu zrobiła się cisza, ale tlyko na chwile, bo po klatce rozlegly się odglosy butów zbniegajacych na dół. Postacie obute w owe buty, wpadli na dol, przebieli obokj niego i wyskoczyli na zewnatrz, rzucajac po drodze kkiilka nieprzyzwoitych slów. Młodzik siedzial nieruchomy, po chwili postacie wrocily do wewnatrz i staneły niemal metr od niego.
- Zwial kurwa zes mać – odparl jeden glos, niski basowy, należący najprawdopodobniej do jakiegos karla, bo Leokles slyszal go o wiele lepiej, niż drugi głos, zapewne wielkoluda, bo dobiegal jakby z sufitu.
- Powiemy Zeinowi ze było ich tlyko dwoch.
- Chcesz lgac szefowi?
- A chcesz by ci odmierzyl kare, jak się wkurwi to wole nie stać pod batem.
Karlowaty smarkna nosem, a przynajmniej tak się wydawało Leokleswoi i przytakną gardlowym „racja”. Po czym dwie postacie ruszyły ku górze, a gdy drzwi po nich zamknely się, młodzik cicho wstal z miejsca i wybieg na zewnatrz.
- Eh, kurwa farciarz – przeklna Malcolm teraz już usmiechajac się spokojnie, również dziewczyna i młodzik byli już calkiem rozluxnieni.
- I co było potem?
- Wróciłem do hoteli i spotkalem się z Kariną. Doszliśmy do wniosku ze trzeba dzialać, ale nie wiefdzielismy od czego zaczac, dziwnym trafem o sytuacji dowiedzial się jeden ze portierow w hotelu, ten wysoki młodziak – Malcolm przypomnial sobie owego młodzika – on wspomnial nam o błekitnych, którzy planuja atak na glowną siedzibe gildii. Wiec gdy potwierdziły się jego informacje pozostalo tylko dzialać. Spotkaliśmy się więc z kilkoma ludzmi, w jednym z hotelowych pokoi...
- Jestes go pewien Damen – Chudy, młody mężczyzna o nieco pucołowatej parze począ się przyglądac Leoklesowi, który starając się umykać od jego spojrzenia siedzial na jednym z kzesel naprzeciw niego. W pomieszczeniu znajdowaly się jeszcze trzy osoby, oprucz nich trzech. Młodzik nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, byli to jak zdazył zauwazyć straznicy przyboczni, pucolowatego mężczyzny.
Damen przytakna, odpowiadajac lapidarnym „tak”
Pucołowaty przygladal się wnikliwie młodzikowi, po czym zaczął rozmowe:
- Jesteś tu sam?
- mieszka z dziewczyną, wspominalem o...
- Zamknij się Damen, teraz nie ciebie pytam – przerwal mu ostro.
Leokles zdąrzyl już przemyśleć odpowiedz, ale w tej sytuacji na razie nie trzeba było kłamać
- To moja kobieta – odparł w sposób nieco zawadiacki, a;le po chwili zmienił ton – podrózujemy razem.
- jesteście tu pierwszy raz?
Przytakną jedynie, nie odpowiedzial slownie.
- Kim jest ten którego chcecie uwolnić?
- To nasz przyjaciel.
- Tego już się domysliłem, pytam o jego imie.
Leokles wstrzymal odpowiedz, przelkną cicho śline i spojrzal na niego, po czym rozjerzal się po calym pokoju. Chwila prawdy, czy zna ta postac, czy dalej kłapać, a może jest to nie istotne.
- To Malcolm Gillespie – uznal że będzie mówil prawde.
Pucolowtay przec chwile zamyslił się, po czym odpowiedział:
- nic mi nie mowi to nazwisko, a ty Damen znasz go dobrze?
- Nie panie, duzo lepiej zna go nasz właściciel, podobno bywal tu w Polis przed laty, potem znikna i teraz pojawił się znowu, by wpaść w te tarapaty.
- czyli porachunki osobiste, miał on z gidla, znaczy jest wrogiem naszego wroga, czyli naszym przyjacielem – rozparł się na swoim krześle pucołowaty – tędy pomożemy wam i wmieszamy w nasze szeregi.
- Miło mi to slyszec, i jestem wdzieczny...
- Spokojnie – znowu ostro wtrącił się w slowo pucolowaty, tym razem Leoklesowi – nie bądź za szybko wdzieczny, my nie pomagamy od tak, nawet wrogom naszych wrogów.
Leokles spojrzal na niego uśmiechajac się kacikiem ust, Pucołowaty nie wiedzial dokładnie co mozę znaczyc ten uśmiech, ale zaraz jego niewiedza zostala rozwiana.
- bardzo dobrze to rozumiem przyjacielu – mlodzik zwrocił się do niego jak najbardziej pojednawczym tonem, starajac się ukryc przymus – i ja jestem zdania ze dlugi należy splacac jak najszybciej i jak najbardziej sprawiedliwie, więc mam dla ciebie ciekawa propozycje, to znaczy dla waszej gildii.
- Slucham wiec.
- otóż Polis jest tylko przystankiem na naszej drodze, kierujemy się na wschód ku miejscowości nazwy ktorej nie pamietam...
- jak to?
- W tym caly problem ze sam jej nie odnajde, potrzebny mi jest malcolm.
- rozumiem, mów dalej.
- miejscowości co prawda nie pamietam, ale wiem co można znaleźdz na polnoc jakiś kilometr od tej miejscowości – wstrzymal się, rozjerzal się po zaciekawionych twarzach i pocza mówić dalej – jakies dwadzieścia dni temu, szajka nazwy ktorej wybaczcie tez nie pamietam, obrabowala kupca, który z chęci taniej przeprawy zszedł z glownego duktu, i zaczą się przeprawiac starą droga, nazwy ktorej...
- Wiem, wiem, nie pamietasz – Pucolowaty widocznie nie czuł się najlepiej kiedy nie wtrącił swoich kilku groszy do zdania. I zapewne irytowalo to niejednego rozmóqwce, ale biorac pod uwage że Leokles ciagle łgal jak najęty, natrectwo pucolowatego było mu wybitnie na reke. Mogl w tym krotkim czasie poskladac układanki historii, która tworzył.
- Podobno zakopali ten nie maly majątek tam, potem trafili na odział wojska, czy jakis tam łowcow nagród i ich przygoda się zakończyła.
- Historia ciekawa – odpowiedzial pucolowaty, widzac ze po ostatnim slowie nastala dłuższa cisza – ale jedno mnie dziwi - Spojrzal na niego przenikliwie, jak własciciel na psa, który coś nabroił – skad ty wiesz o tym majatku?
- dziwnym trafem spotkaliśmy jednego ze zbirow, który przezył i siedząc przy piwie powiedział nam o zlocie, obiecujac jego polowe w momencie gdy pomożemy mu je odzyskać.
- Łżesz jak najety, gubisz się w swojej historii. Bo chyba nie twierdzisz ze jestem tak glupi by w nia wiezyć. Kto przy zdrowych zmyslach opowiedzial by o tym skarbie nieznajomym.
Leokles usmeichną się ponownie, tym razem bardziej ironicznie. Wlasnie jego układanka poskladała się w sensowna calośc, teraz oczekiwal tlyko na to, by dokończyć jej tresć.
- Jeśli mi pomozesz, wtedy będziesz mogl się o to zapytać.
Pucołowaty zrozumiał.
- A więc ten malcolm cos tam, jakoś tam to jest ow bandyta, który uciekl spod reki sprawiedliwosci.
- Dlatego jak widzisz jest mi tak potrzebny – Leokles czuł że udało mu się dobrze zelgać, czul że jego historia zostala sprzedana konsumentowi z bardzo dobrym skutkiem.
- A myslalem ze to twój przyjaciel.
- W tym interesie nie ma przyjaciól, miałem się podzielić z nim, ale nie będzie dla mnie róznicy gdy podziele się z tobą.
Pucolowaty jeszcze przez chwile w zamyśleniu spoglądal na Leoklesa, tym razem młodzik nie uciekal prze djego wzrokie, wprost przeciwnie rywalizowal z nim i w tej psychicznej bitwie był coraz lepszy.
Wiatr muskal korony drzew, chmury zalegały nad dolinami, droga stawala się coraz trudniesza, a własćiwie to już nie była droga, bo ta skończyła się tuz przy glównym dukcie, teraz podrózowali terenami trawiastymi, a im dalej na wschód tym trawa była coraz wyzsza, a i teren niestety stawal się coraz bardziej grzaski. Dziwne że okolice największego maista swiata zarośnietę były tak okrutnie i w takim nieladzie, biorac pod uwage reszte zadbanego i odpowiednio zagaspodarowanego kraju. Ale temu jakos nie chcialo im się dziwować, zdązyli się przyzwyczaic do matki natury, mijajac nieprzystepne tereny Goladnii.
- Sprytna historyjka.
- Dalej opowiadac już nie ma co, możesz sobie domalowac reszte historii beze mnie, no i zrobic z siebie bohatera.
Uśmiechną się, a leokles po chwili wznowił temat.
- Może teraz ty dla odmiany, powiesz co było z toba przez ten czas.
Malcolm Gilespie, opowiedzial dla odmiany swoja historie, nie pomiajac również żadnego wazniejszego szczegółu.
-----------------------------
Powrót do góry
 
 
Polkolordek



Dołączył: 24 Maj 2003
Posty: 503
Skąd: Gdansk

PostWysłany: Pią Wrz 17, 2004 6:09 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

radji nie trzymaj nas juz w niepewnosci Smile
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Czw Wrz 23, 2004 9:50 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Odcinek 4

"Z deszczu pod rynne"

Dwa dni minely im na mijaniu ogromnego Polis, najwiekszego i najbardziej roziwnietego miasta na ziemii. Poczatkowo droga była uciązliwa bo prowadziła przez ogromne polacie wysokich traw. W znaczny sposób zwalnialy one jazde, ale były o wiele lepsze niż otwarte tereny, gdzie łatwiej było by być zauważonym. Jazda jednak nie bardzo przypadla im do gustu i wszyscy wręscie odetchneli gdy udalo im się dotrzec do drogi, która planowali dotrzec do głównego duktu. A odbyło się to wieczorem pierwszego dnia. Noc spedzili jeszcze jednak wśród traw nie chcac być zauwazonym, nie była to zbyt wygodna noc, ale dosyc bezpieczna. Nastepnego dnia o świcie wyruszyli w dalszą drogę.
Drugi dzień przelecial im w ciagłych walkach z nierownosciami starego wojskowego duktu, który zmuszał ich do wolnej jazdy, a czasem nawet do prowadzenia swoich wierzchowców. Do tego humory psół im ciągle padajacy deszcze, początkowo była to mżawka, która w nastepnuych chwilach zamieniala się w ulewe, by ponowne opaśc do rangi mzawki. Cali przemoczeni i źli, marząc o suchym miejscu, brneli jednak dalej. Tak miną im dzien drugi, zakończony biwakiem w okolicach głównego traktu. Nad ranem mieli dotrzeć do tejże drogi, a i humory mnialy im się poprawić, bo deszcze przestal padać. Ale teraz jeszcze tafla nocy przykrywala ten ludzki świat.
Leokles nie mógl usnąć, chodz nawet deszcze ucichł, to jednak ten ciagle przewracal się z jednego boku na drugi. Być może to twarda ziemia, aod ktorej się dozwyczaił przez ten czas spedzony w Polis. Ale zaraz odrzucił od siebie te myśli, przeciez po pierwsze karina I malcolm pewnie spaly, a po drugie ostatniej nocy wśród niewygodnych traw, to własnie on spał najlepiej. Tym razem coś go jednak budziło, coś tajemniczego, coś dziwnego go wołało. Nie czuł takiego uczucia, od pobytu we Fretown, gdzie miał te dziwne sny, który niemal zmusiły go do wedrowki. Ale to były sny, chodz być mozę bardzo realne, może nawet lunatykowal. Ale we śnie, teraz to było coś innego.
Odwrócił się na plecy i spojrzal w gwiazdy i w księzyc. Patrzyl tak starajac się nie odrywal wzroku, zaczął je nawet liczyc, i gdy ponownie zwrócił wzrok w jasno świecąca tarcze księzyca. Ta zmieniła ksztal i nagle zaczela niknąc. Przerazil się w pierwszej chwili, ale potem uświadomił sobie że to mogą być chmury. Tarcza nikła i gdy calkowicie znikła za jak mu się wydawalo chmurami, uslyszał w oddali dziwny dźwięk. Jakby śpiew, albo nucenie.
Odruchowo podniósl się i usiał, rozglądajac się na boki. Pod duzym samotnym debem spal Malcolm, pare metrow dalej lezala zwinieta w kłebek, przy przygaszonym już ognisku karina. Oboje spali. Wstal i rozjerzal się, zacząć nasłuchiwac dzwięków. Odkryl po chwili ze dobiegaja one z wysokich traw, znajdujących się kilkadziesiąt metrow przed nimi. Na początku się wahał czy isc ku nim, jego myśli były w istnym wirniku, jednak ciekawosc zwycięzyła, a rozsądek zapomnial że „cekawosc jest pierwszym stopniej do piekła”
Ruszyl ku nim, bardzo wolno, z czasem jednak przyspieszyl kroku, coraz szybciej zbliżając się do traw. Starał się iśc jak najbardziej cicho.
Gdy wszedl miedzy trawy, spiew był coraz głosniejszy. Szedł już teraz w czymś w rodzaju amoku, nie mógl się otrzasnąc z chęci zobaczenia tego co dostrzegalo już jego ucho. Kroki stawiany były już mimowolnie, coraz bardziej przyspieszał kroku, coraz mniej uwagi zwracal na raniace go źbła traw. Gdy nagle upadl i otrzasną się.
Zacza szybko obracac glowe wokół starajac się dostrzec cokolwiek, a dookoła była tlyko trawa, nagle jego usta przykryły ręce jakiejs postaci, która przy tym calkowicie go obezwladniła, staral się siegnąc po sztylet, który miał przy pasie. Ale posac jak by o tym wiedziała, wyrywajac ostrze razem z paskiem.
- Siedz cicho – wydyszała postać – to ja Malcolm.
Leokles staral się coś powiedziec, ale nie zdołał, gdyż szpioeg mocniej przycisną mu do twarzy rece.
- Cicho powiedzialem, ani slowa.
Leżeli obaj przycisnięci do ziemii i dopiero teraz młodzik zauwazył ze nie ma już spiewu a na jego miejsce pojawiły się dziwne szmery szmery te słyszał na soba i nieco przed sobą. Trwało to jueszcze kilka sekund, po czym ponownoe pojawił się spiew, a Malcolm spokojnie odsuną reke od jego ust.
- Co to? – wyszeptał, ale Malcolm ponownie go uciszył, tym razem już nieco subtelniej, jedynie gestem.
Oboje zaczeli się cofać ku obozowisku, bardzo, ale to bardzo cichutko. Gdy już wyszli po za krzewy i znaleźli się na otwartej przestrzeni kierując się, zupełnie zaciekawiony i zaskoczony całą sytuacją Leokles zapytal cicho.
- Co to było, czemu...?
- Nocturos Castorkus – odparł Malcolm.
Leokles spojrzal na niego pytajaco.
- Duchy zmarłych mieszkańcow Polis.
- Duchy – zapytał, a w jego glowie czuć było ironie.
- malo jeszcze wiesz Leoklesesie o tym miescie i o rzeczach które nie bardzo dotyczą nas, zwykłych smiertelników. Nie patrz tak na mnie, wiem ze nie chcesz mi wierzyć, wiem ze każdy inny czlowiek również by patrzyl na mnie w ten sposób, ale wierz mi, to duchy i nie bardzo są miłe.
- Dlatego mnie zatrzymaleś – dodal, a twarz jego już nieco zmieniła wyraz – ale czemu od razu nam o tym nie powiedziales, wiedziales przecie..., czegoś tu nie rozumiem, ty wiedziales o tych duchach – szukal odpowiedniego pytania, nagle zapytal calkiem już prozaicznie – Co to za duchy?
- W tych trzcinach był kedyś wielki cmentarz na którym chowano ludzi którzy zostali zabici przez Cheesworldczyków, jeszcze przed wiekami, jeszcze przed zalożeniem Polis. W okolicach powstania kwartetu. Wiem ze to banalne, ale to cala prawda o tym miejscu, jeszcze banalniej zabrzmi ze ci ludzie mszczą się na wszystkich których uda się zaciągnąć w to miejsce po zmroku, kiedy księzyc jest w pelni. Ale wierz mi, to szczera prawda.
- Ksiezyc nagle znikł – powiedzial nagle leokles patrząc w niebo – nie było go.
- Wzywali cie do siebie, chcieli byś zwrocił uwage na tamto miejsce.
Leokles kilka razy spojrzal się za siebie, ciagle myślac ze cos nagle wyskoczy z tych traw i ruszy ku nim. Trawy jednak poruszaly się jedynie tyle, co przy mocniejszych podmuchach wiatru. Również nad nimi nie było widac nic.
- jeszcze jedno pytanie?
Malcolm spojrzał w jego kierunku i odparł.
- Słucham?
- Skad to wszystko wiesz?
- bo tu keidyś byłem, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze szpiegowalem dla Golandii. Wlasciwie to byłem tu ja i jeszcze dwoch innych szpiegow z mojej grupy. Z tego miejsca nie wyszedl nikt żywy.
- Co się stalo?
- To samo co z toba, glosy pociagnely jednego z nas. Był jakby w amoku, za nim poszedl nastepny, i to samo. Ruszylem z animi. Normalnie z nimi gadalem, slowo w slowo pamietam, ze pytalem gdzie iodziecie. Odpowiadali tylki spokojnie, bym szedl spać, oni zaraz wroca. Weszlismy w trzciny, brneliśmy dalej, szli coraz szybciej i szybciej. Już nie zwracali na mnie uwagi, byłem dla nich prawie ze nie widoczny. Mówiłem ciągle, zatrzymywalem, ale oni szli. Byliśmy już daleko, trawa tam była ugnieciona, było zupełnie płasko. Nagle obaj odwrocili się, a ja spojrzalem w ich twarze, ale to już były inne twarze. Jakby znieksztalcone, nie było na nich ani ust, ani nosa. Tylko rysy się uchowaly, jakby to wszystko, ale i one zaczely niknąc, jakby sioe wycierały. Zrobiłem w tył zwrot i zaczelem biec przed siebie, nie oglądalem się, porostu biegłem. Nawet nie pamietam ile kilometrow zrobiłem jeszcze konno, gdy wtdostałem się z traw. O tym co się tam wydarzylo dowiedzialem się dopiero w kilka miesięcy poźniej od jednego z dziwnych kuglarzy ze slumsów.
Chciał jeszcze o cos zapytac, ale nie mógl ułozyc odpowiedniego jak mu się wydawało pytania. Nie zadał więc go, a po chwili, już na miejscu usna jak dziecko w kołysce, po przeczytanej bajce.

Nastepnego dnia, o poranki temat wczorajszej nocy wrócił do Leoklesa, miał on ochote wypytac coś niecos szpiega, ale nie było bardzo na to czasu. Potem, gdy zaczeli rozmawiac o bezpieczeństwie drogi głównym duktem, temat ten dziwnie wylecial mu z glowy. Zapomnial o nimj calkowiecie, w toku rozmów o trasie, w których to Karina i on upierali się by jechać z daleka od głównej drogi na północ, Malcolm tymczasem uspokajał ich ze ta droga jest bezpieczna, mimo ze może tamtedy jechac ku nim jakiś pościg. Ostaecznie jednak malcolm przegadal ich, argumentujac swoje slowa tym ze on tu już był, a oni nie. Przyznali mu wreście racje i cala trójka ruszyła ku drodze.
Gdy do niej dotarli od razu przekonali się w tym ze Malcolm „miał rację”. Droga było wprost zatłoczona wozami kupieckimi i uzbrojona milicją miejska, a także wojskiem które jak się później dowiedzieli szli na północ w celu stłumienia jakiegos tam niewielkiego powstania. Dotego dzien był ciepły i sloneczny, więc w takich warunkach raczej nagly atak był niemożliwy, a i nawet wypatrzenie ich stawalo się orzechem ciezkim do zgryzienia.
Sytuacja w grupie zrobiła się bardzo spokojna i luźna.
Mniej wiecej w polódnie, idąc obok kupieckiego wozu, niejakiego Alina Von Katafrata, tak glosił napis na wozie, a obok widnial jeszcze szyld „najlepsze obówie w kwartecie”. Być mzoę szyld ten był nieco przesadzony, ale faktycznie owy Katafrat mógl się pioszczycic znakomitym obówiem skórzanym. Po prawicy wysunietego nieco na przod Leoklesa szła luzem kilkoosobowa grupa piechoty lekkiej, pod dowodztwem niejakiego Inglida Dementora, wlasnie z nim to mlodzik wpadl w temat, o strategii i taktykach dzisiejszych czasow. Tu za nim karina i Malcolm kłócili się na calkiem ciekawy temat boga, i o sensie jego istnienia. Otóż Karina z uporem twierdziła ze bóg istnieje i istniec musi, wtórowal jej kupiec Katafrat, ciekawy tematu i właczajacy się do rozmowy. Innego zdania był natomiat Malcolm, który ze zwyklym sobie spokojem twierdził ze boga nie ma.
- panienka ma racje – mówil z typowa sztuczna kupiecka uprzejmoscia Von katafrat – bog mu istniec drogi panie, gdyz cos musialo stworzyć ten swiat.
- Dokladnie – zawtórowala tym razem Karina.
- A ja wam mówie, ze bóg to wymysl ludzi.
- A niby po co ludzie mnieli by wymyślac boga? – Starała się zaskoczyć Malcolma, ale to było proste pytanie, by pewny swoich tez szpieg nie dolal odpowiedziec.
- To proste. Jak to stwierdzil szanowny nasz przyjaciel kupie pan Katafrat, na świecie musi być jakiś stwórca, ale stwora wcale nie musi być prawdziwy, mozę być tylko wymyślony, po to by czlowiek w cos wierzył. Bo czlowiek musi w coś wierzyc, tak było jest i będzie, inaczej zapanowala by tutaj anarchia. Po to ktos inteligentny wymyślił nam boga.
- no, ale przeciez jest wiele najrózniejszych odłamów wiary, jest wiele bogów – zauważył kupiec, poganiajac przy tym swe dwa konie, które prowadziły woz z jego dobytkiem.
- Ależ oczywiście, to też jest chyba logiczne. Na początku czlowiek podnósl kawalek drewna i urzył go do rozlupania glowy innemu. Tak stworzyła się pierwsza broń, która z czasem ewoluowala stajac się bardziej śmiercionosnym narzedziem. Tak samo jest z bogiem, najpierw czlowiek stwporzyl prymitywną postac, wymysł, którego nazwal bogiem, z czasem bóg ten jak ta broń, również poszedł na przód ewoluując.
- A księgi – Karina coraz bardziej wciagała się w rozmowe – również i je uważasz za nieprawdziwe.
- Czy nieprawdziwe – zamyślil się, przypomianajac sobie ich treśc. Pamietał je dosć dobrze, chodz czytal je dawno już temu – są po częsci prawdziwe, jednak druga cześc to bujdy, dla wiekszego uwiarygodnienia postaci boga.
- Więc co jest prawdziwe?
- Co jest prawdziwe, to nie ma znaczenia, bo to proste ze prawdziwe jest wszystko to co nie jest zwiazane z postacią boga. Weźmy dajmy na to ksiege powstania, tutaj można by powiedzieć że księgi i wierzenia same sobie zaprzeczaja. Otóż w ksiedze jest powiedziane że ludy przybyły zza wielkiego morza, by zasiedlić świat i tak powstal kwartet. Wcześniej nie ma nic powiedzianego o świecie poprzednim z którego wywodzą się owi mieszkańcy. Co oznacza że księgi sa tworzone od momentu powstania kwartetu.
- To się da łatwo wytłumaczyć – odparł powaznie kupiec – ludzie przybyli do kwartetu, prosto od stworcy świata.
- tak, ale nie do tego zmierzam, chodzi mi o to, ze jeśli bog stworzył księgi i faktycznie istnieje, powinien cos napisac o tym co było wczesniej, czemu nie ma o tym wzmianek. Po za tym, slynny historyk Radji El Huan Eduardo potwierdzil swe tezy ze ludzie przybyli ze świata, który zostal zalany przez ocean.
- Dobra – wtrąciła ostro karina – zostawmy temat stworzenia, ale co powiesz o samym stworzeniu czlowieka.
- Ewolucja – odparł.
- teoria ewolucji zostala powszechnie obalona przez kosciół, jako niezaprzeczalnie błedna, bo kto uwierzy ze pochodzimy od zwierząt.
- Własnie, tu dochodzimy do sedna, moja panno. Teoria Suareza Sulejmana, utworzona w roku 873 niszczy teze, jakoby to statki zapoczątkowaly nowa ere i stworzenie czlowieka, stąd została obalona. A sam Suarez zeslany na wygnanie, jego dziela natomiast spłonely.
- Więc nie można być pewnym ze jego teoria jest prawdziwa – Kupiec tak wciagną się w temat, ze omal nie najechał na żołnierzy idących po jego lewej stronie.
- Więc czemu kościól spalił jego dzieła, a go wyslal na banicje?
- Suarez był heretykiem...
- To tylko przykrywka, by móc się go pozbyć – przerwał Malcolm – Suareza oskarżono o czytanie dziel zakaznych i o niby to rozmowy z szatanem. Chyba nie wiezy pan, panie katafrat w takie bajeczki.
- W bajeczki nie zwykłem wiezyc, mosci Malcolmie, ale wieże tez w zdrowy rozsadek, który mówi mi, ze nie warto wierzyć w coś czego się nie widzialo.
- Ale w boga pan wierzy – powiedzial szpieg ironicznie.
- to co innego.
- Wydaje mi się ze to jest to samo.
- Dobrze że nie wiezysz w boga – odparł nagle jakis meski glos zza plecow, dziwnie znany przez Malcoma – tym przynajmniej jesteśmy do siebie podobni, Malcolmie Gillepsie.
Nawet się nie odwrocił do niego, jak to zrobiła karina i kupiec. Tylko patrzyl przed siebie i spokojnie odpowiedział:
- Kuntz Aulock.
---------------------------
Wizac napieta sytuacje Kupiec Alin Von Katafrat, pognal konia omal nie wpadajać na grupe pieszych wędrowców. Kuntz Aulock w tym czasie wjechal na jego miejsce jadą teraz tuz obok Malcolma, który dopiero teraz zwrocił na niego wzrok. Karina za to nawet na chwila nie odwracała glowy. Jadący przed nimi leokles znacznie wyprzedził ich, wiec nie mógl zauwazyć calej akcji.
- Milo mi i ciebie powitac Karino – odparł, dopiero teraz zwracajac na nia uwagę. A mówil spokojnie, pewnym glosem, jakby już zdobyl miecz, którego szukal od Polis.
Karina spojrzala na niego chłodno.
- Niestety nie podzielam pańskiego entuzjazmu, panie Aulock – zawsze była dziewczyną z charakterem, ale ciagle przebywanie z Malcolmem Gillespie, nauczylo ją jeszcze cietej ironiu i cynizmu.
Kuntz Aulock wyszczerzył żeby w brzydkim uśmiechu, jego dosc przystojna do niedawna twarz, zostala zeszpecona brzydka blizna, ktorej dorobił się jeszcze w Goladnii.
- Ostry języczek, będę bardzo zadowolonyprzy okazji jego odcinania – odparł, już niecalkiem spokojnie, ale dalej z niegasnąca pewnoscią siebie – jeszcze do niedawna chcialem tylko miecza – kontynuował – ale teraz sam miecz mi nie wystarczy, teraz oprucz niego, pragne również waszej śmierci, ale nie tak prozaicznej, jak noz w plecy czy poderżniete gardło. Teraz chce byscie poczuli, ze umieracie. Chce nacieszyc oko.
- To raczej malo możliwe w tym tlumie – odparł Malcolm
- Co to, to na pewno, ale ja nie naleze do ludzi, którzy nie są cierpliwy, wprost przeciwnie jestem bardzo cierpliwy i wiem ze najpierw jest robota, a dopiero potem przyjemności.
- jeśli szukasz miecza, to dlaczego nie podjechałeś z ta prośba do leoklesa – odpowiedzial drwiącym tonem karina, wskazujac postać młodzika jadącego jakies kilkanaście metrow przed nimi w towarzystwie kilku żołnierzy.
- Cięty jezyczek – odparł Kuntz – zaprawde będę w wielkiej euforii, gdy go będę ciął. Ale nie w tym rzecz, moi drodzy przyjaciele bym wam ten miecz odebrał. Bo cos mi w tej sprawie śmierdzi i wy dobrze wiecie co. Wy ten miecz gdzieś wieziecie.
Leokels własnie obrócił się i dostrzegl cala rozmowe, zwolnił wiec wierzchowca i wyrownal do ich poziomu. Kuntz na ten widok wyprostował się w siodle i spojrzal w jego strone.
- Pan leokles – odparł – jak miło mi pana poznać, chyba ma pan coś, dla czego tu jestem.
- To już nie mój problem.
- Coż za brak goscinnosci, cóz za drwiny i nerwy, niepotrzebne, zapewniam panów i pania ze niepotrzebne. Ja tu jestem raczej w misji pokojowej, i chciałbym ten nasz bezsensowny spór zarzegnać, a tu mnie tak witają, oj nieladnie, nieladnie.
Leokles patrzyl na niego chłodno, Karina odjechała nieco dalej od nich, malcolm szczerzył głupawo żeby, wyraxnie rozbawiły go slowa Kuntza, biorac pod uwage jego wcześniejsze groźby. Aulock śledzil wzrokiem cała trójke, od osoby do osoby, kiedy podjechał do nich drugi konny. Była nim kobitea, ubrana bardzo wyzywajaco.
- Znalazly się zguby – odparł nowy gość.
- Oliwieya – odezwał się do kobiety Malcolm – ciebie akurat jeszcze spodziewalem się zobaczyć.
Oliwieya usmiechnela się bardzo ładnie i uwodzicielsko.
- reszty chyba nie znam – spojrzala miło na leoklesa i Karine – przedstawisz mnie Malcolmie Gillespie?
- To chyba nie ma sensu – odparł szpieg – wydaje mi się ze ta nowa znajomosc nie potrwala by zbyt dlugo, po za tym nie była by także zbyt pozytywna.
- Alez wprost przeciwnie – Kuntz oparl się łokciem o szyje swojego wierzchowca – znajomosc może troche potrwać, a co do tego czy będzie miła, no tu się z toba zgadzam.
Nim zdolali się zorientować w sytuacji, podjechalo do nich jeszcze kilku konnych, plosząc jadących obok nich do tego czasu kupcow i innych prostych obywateli. Po lewej stronie zrownal się z nimi Zein i De’Drein, a koło Kuntza Aulocka podjechal włąsnie Hallada.
- Wspomniales mu o naszej proppzycji Aulock – Zein nie mail ochoty bawić się w ironiczne i prowokujace cyrki.
- jeszcze nie.
- Więc ja to zrobie – odpowiedzial pewnie i szybko świdrujac Malcolma spojrzeniem – mam propozycje dla ciebie szpiega – zwrocil się do niego.
- to już słyszalem.
- Darój sobie drwine szpiegu, mam dla was propozycje która zainteresuje obie strony, tak naszą jak i waszą. Będziemy mogli na tym zarobić wszyscy.
- Słuchamy więc – wtracił Leokles, Malcolm przerwal i spojrzal na młodzika, nie widzial go wczesniej, ale domyślił się bez żadnych problemów ze to jest on. Od samego poczatku jednak nie zwrocił na niego uwagi. Dopiero teraz przyjżal mu się nieco, nie trwalo to jednak dlugo.
- Połączymi siły – powiedział jak najbardziej powaznie – nie ma sensu się ganiać i zabijać, dla tego kawalka metalu. Połączymy siły i razem wyruszymy w podróż.
- Dziwna propozycja z ust kogoś, kto wprost marzył o tym by mnie zabić – szpieg skupił się już tylko i wyłacznie na Zeinie, z którym prowadził rozmowe. Również inni, oprucz Halalda, zajetego polerowaniem ostrza swojego sztyletu, patrzyli się na rozmowcow.
- Gówno mnie obchodzą stare wasnie, gdy chodzi o pieniadze – odparl bardzo, ale to bardzo powaznie – a te jak słyszałem od pana Aulocka są bardzo duze, za ten kawalek żelaza.
- Naturalnie jeśli się wie, gdzie go sprzedać – wtrącil Kuntz Aulock, co wywołalo natychmiastową reakcje Zeina, który ostrym slowem uciszyl go. Aulock tylko wyszczerzył żeby w drwiacym uśmeichu.
- Wiemy tez, że gdzieś wieziesz ten miecz – ciągnąl Zein – gdzieś chcesz go sprzedać jak to stwierdził Aulock.
Malcolm powędrowal wzrokiem po każdej z postaci z grupy Zeina, poczym odpowiedzial:
-A co jeśli się nei zgodzimy?
- To tylko propozycja Malcolmie illespie, nie musicie jej przyjmowac. Ale wiedzcie że teraz nikt nie przyjdzie wam w sukurs. Teraz na pewno nas nie zgubicie, a my będziemy trzymac się was jak cienie.
- Skąd pewnosc ze nie zabijecie nas przy najblizszej okazji – wtraciła karina – was nie znam, ale ten skurwiel jest przebiegly – machnela głowa w strone Aulocka, co spowodowalo ze jego białe żeby ponownie ujrzaly światło dzienne.
- on nic nie zrobi, tak samo my, bo tylko wy znacie miejsce gdzie można opchnąc ten brzeszczot.
Malcolm spojrzal na leoklesa, którego spojhrzenie było jednoznaczne, wiedzial że nie było wyboru. Jeśli zaczniemy z nimi współpracowac to będziemy mieli jeszcze szanse pozbyc się niepotrzebnych gości. Ale wiedzial dobrze że nikomu z nich, nie można ufac. Najbardziej Aulockowi, coś mu mowilo, ze on będzie chcial wydymać wszystkich, był niemal pewien ze przy najbliższej okazji zabije kazdego kto będzie chcial stanać mu na drodze. Zeinowi, mimo jego pieknej i pojednawczej gadki, tez nie ufał. Za dlugo go znal by, uwierzyć ze on, który zawsze stawial idealy i przyzeczenia wyzej niż rodzine, a co dopiero pieniądze, nangle zapomni o calej sprawie, w to wierzyc nie mógł. Oliwieyi, tez nie ufal, ona była prawie tak samo groźna jak Aulock, tyle że nie wlada tak świetnie mieczem jak on. Hallada i De’Drein to były pionki, o nich obawiac się nie było trzeba w ogóle. Teraz trzeba było podjać decyzje, a wyboru nie było dużego.
- Co ty na to leokles? – zagadbna cicho, ale i tak każdy uslyszal, oprucz zajętegom czyszczeniem ostrza Hallady, którego rozmowa wogole nie interesowala.
- Nie mamy wyboru.
- Dokładnie – Kuntz dalej nie potrafił przytrzymac języka na wodzy. Dla niego to była gra, dla tego aroganckiego i egoistycznego skurwiela to była tylko zwykła gierkla, w ktorej to pionki zostaly zastapione ludzmi.
- Nie mamy wyboru – zawturoal po chwili leoklesowi Malcolm.
-------------------------
Noc spedzili na powietrzu, chodz było mnustwo miejsca w przydrożnych hotelach i zajazdach. Po prostu wszyscy uwazali na każdego. Karina, Malcolm i Leokleses nie ufali pozostalym, Zein nie dowieżal im i Aulockowi, to samo było z Oliwieyą. Jedynie Aulock spal tej nocy bardzo spokojnie, jakby cala sytuacja gowno go obchodziła. Ale oni wszyscy wiedzieli, ze to tlyko pozór. Kuntz Aulock zawsze uważal, nawet jak spał.
Poranek był ladny i miły. Nie było ani za ciepo, ani za zimno. Wsam raz. A po za tym przestal padać ten cholerny deszcz. To moglo by zadowolić każdego, ale w tej sytuacji nie zadowolilo nikogo. Ruszyli dalej głównym duktem, wśród kupcow, żolnierzy i innych aktualnych uzytkoqnikow najlepszej drogi na świecie prowadzacej wprost do północnych granic panstwa. Trzymali się najczęsciej w swoich grupach, nie zamieniajac miedzy soba ani slowa. Zein trzymal się Oliwieyi, Hallady i De’Dreina. Malcolm, Leokles i Karina trzymali się od nich z daleka. Jedynie Aulock wedrowal od jednej do drugiej grupy starajac się pograć na nerwach każdemu. Jego coraz bardziej bawila cala sytuacja, nie spodziewal się ze to wszystko przybierze taki obrót, ale mimo to w duchu cieszył saię ze tak się stalo. Ale nie tylko na zabawie Aulock kończył tego dnia, przez caly podaj poranek starał się wybadać każdego z nich, a po połódniu podjechal do Leoklesa, gdy ten nieznacznie oddalił się od Malcolma i Kariny.
- Pan Leokles, jak miło pana widzieć, chyba jeszcze nie mielismy przyjemnosci. – powiedział ironicznie, gdy zrownal swego wierzchowca z koniem mlodzika – bo jak pan zdązył zauwazyc miałem okazje już z każdym, nawte z panska przyjaciółką Kariną. Miła dzieczyna, zaprawde bardzo miła osobka.
- czego chcesz Aulock – przerwał ostro, tą pełną drwiny wypowiedz Leokles
- Czemu wszyscy wokół odnoszą się tak do siebie, czy ta cala ironia jest potrzebna, przeciez teraz podrózujemy razem, we wspólnym celu.
- jak pamietam nasze wspólne podrózowanie zaczeło się od twoich gróźb – odparł kierując wzrok w stronę horyzontu. Niemalił ochoty wchodzic do gry Kuntz Aulocka, za wiele już o nim slyszal i wiedzial ze kazde slowo, kazda jego odpowiedz na każde pytanie zostanie odpowiednio przekalkulowane i odszyfrowane przez Kuntza.
- klutnie, klutnie, kłutnie. Kto by to tam pamietal, ot, kilka słów które mi się wymksneły w czasie naszej pierwszej rozmowy. Ale czy nie możemy zakopać topora wojennego. Czy nie możemy pogadać jak dobrzy przyjaciele?
Leokles wyszczerzyl zęby.
- Nie jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
- To może znajomymi, nie możemy być dobrymi znajomymi, przez ten krotki okres czasu?
Leokels wzia dwa głebokie oddechy, mysląc jak pokontynuowac rozmowe. Doszedl jednak do wniosku ze najlepsze będzie myślenie. Tego nie mogl znieść Aulock, który widząc brak checi do dalszej konwersacji, u swego rozmówcy, natychmiast zaczął mówic dalej.
- Ciekawi mnie jedna rzecz drogi panie leoklesie – odparł już bardziej powaznie, bez ironzmu w glosie – otóż ciekawi mnie miecz, który nosisz na plecach.
- to chyba interesuje każdego z tych co tutaj przywiozleś.
- ich – parskna Aulock, wskazujec reszte „swojej” drużyny – oni nie maja zielonego pojecia o tym co ty nosisz. To co oni zwa brzeszczotem, nie jest zwykłym brzeszczotem.
- Zapewniam cie Aulock, ze to jest najzwyklejszy miecz.
- Łżesz! – Aulock nieco podniósł wzrok – łżesz jak pies panie leoklesie. Albo robisz to specjalnie, albo podważasz moją inteligencje. Wiem dość dużo już o tym mieczu i wiem że jego cena, jest znacznie, ale to znacznie wieksza od takiej jakiej i ja i ty moglibyśmy sobie pomazyć.
- Wydaje mi się że pan za duzo naczytal się bajek, panie Aulock.
Kuntz Aulock znowu parskna, tym razem duzo glosniej i donosniej.
- Coś czuje ze to nie bajki. Tak samo jak nie jest bajka że odwiedziliscie starego kartografa Esquera. Tak, stary dobry Esquer, miły facet i chyba nie bardzo lubić twego przyjaciela Malcolma, bo jakos gdy tylko się pojawiłem, ten od razu opowiedzioal mi o waszej wizycie i nawet nie musialem zastosował ostatecznosci. To była bardzo mila rozmowka przy kawie. A najciekawsze jest to, ze on wspomnial o mapach i o pewnym forcie, chyba nie musze o nim tu wspominać.
Leokles sluchał, słuchal każdego slowa i coaz bardziej czuł się niepewnie. Skoro on o wszystkim wie, wie dokladnie gdzie zmierzamy i po co. To dlaczego jeszcze zyjemy, czemu sam nie zabrał się za ta wyprawe. Co jest grane?
Kuntz Aulock jakby czytal w jego myślach:
- pytania, odpowiedzi, pytania odpowiedz – powiedzial kilka razy nie spuszczajac z młodzika swego zimnego spojrzenia – wiem panie leoklesie, że w twojej glowie rodzą się pytania, nie dziwie ci się. Twoje myśli sa jak otwarta księga, czytam dokładnie każde słowo, czytam twój strach i niepewnośc, a niedlugo dojde do końca owej księgi, a napis „Koniec”, który się tam pojawi będzie napisem na kurchanie, ladnym kurchanie obok napisu zgona smiercią bohatera. Cóz za śmierć dla najemnika i patrioty.
Leokels milczał.
- Ale pomińmy to, to jest niewazne. Bo ty zastanawiasz się leoklesie dlaczego ja jeszcze tu jestem – tu śie uśmiechną, młodzik uciekal od jego wzroku, staral się pokazac mina że wcale nie przejely go jego slowa. Ale to była nieprawda, jak cholera to wszystko było nieprawda. Ten kawal sukinsyna, ten cholerny arogancki fiut. On był geniuszem, wybitnym specem od uczuć czlowieka. Wiedzal że wzbudza strach, wiedzial że czarna legenda o nim dotarła już niemal wszedzie i wykorzystywal to. To było gorsze niż smierć, to był Kuntz Aulock.
- Pytania, odpowiedzi, pytania, odpowiedzi – jak to pieknie brzmi, pytanie nie powinno istnieć bez odpowiedzi, ale pytanie zaczeka. O to martwic się nie musisz. Odpowiedz jest jak wulkan, może dlugo nie wybuchac, do momentu. I wtedy zrobi to raz a dobrze.
W tym momencie Aulock zwolnil jazde koniem i z uśmiechem na twarzy opuscil towarzystwo młodzika. Jego misja zakonczyła się powodzeniem, wiedzial tyle ile mu było trzeba.

c.d.n.
Powrót do góry
 
 
Polkolordek



Dołączył: 24 Maj 2003
Posty: 503
Skąd: Gdansk

PostWysłany: Nie Gru 26, 2004 7:39 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

ciekaw jestem czy radji kiedys skonczy swoja opowiesc Smile ...
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Pon Maj 02, 2005 12:11 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Przed wieczorem grupa powiekszyla się jeszcze o layle i Mikolke, pseudo druchów Kuntza Aulocka, którzy zostali w tyle. Byli oni o wiele mniej rozwazni w swych banickich ekskapadach od Aulocka, co spowodowalo ze ich twarze znane były dobrze w Cheesworldzie. A biorac pod uwage to, że na głównych duktach sporo było żołnierzy, para zmuszona była podrózować z daleka od niego. Teraz jednak gdy zapadala noc i grupa ulokowala się obozowiskiem, Layla i mikołka postanowili zaryzykowac, chodz te ryzyko nocą było o wiele mniejsze, niż dniem. Ich przybycie jedynie powiększylo napięta sytuacje która panowala w grupie, ale malcolmowi dala do myślenia.
Gdy nadazyła się okazja szpieg, wezwał Leoklesa i Karina na stronę.
Rozejrzal się czy nikt za nimi nie poszedl, było cicho i co najwazniejsze pusto. Ukryli się w cieniu drzew pobliskiego lasu, i przykucneli w trzyosobowym kólku. Malcolm jeszcze raz zwrócil uwage na ognisko i na teren wokół, nie było nikogo, a przynajmniej tak mu się wydawało. Z obozu wyrwali się bezproblemowo, chodz przy czujnym spojrzeniu Zeina. Na jego odpowiedz, gdzie idziemy, szpieg odparł ironicznie że ida się nardzic jak zwiać. Zein tylko uśmiechna się krzywo, ale nic nie powiedział.
- Co jest grane malcolm – zagadną Leokles.
- Mam pewny plan, dzieki któremu będziemy mogli się ich pozbyć. Przed chwila podsuneło mi go, tych dwóch nowych – myślami był własnie przy Layli i Mikołce.
- Co masz na myśli?
- Nie wiem czy mieliscie uwage zauwazyć, ze oboje sa tu jak widac ostro poszukiwani.
- ta kobieta coś wspominala – wtraciła Karina – słyszałam ze mówi cos do Aulocka, że ledwo mogą trzymac się drogi i ze już kilka razy dostali się niemal pod jakiś patrol.
- Dokładnie, widze ze nie na darmo żesmy cie tu wzieli Karino.
- Przejdz do sedna Malcolm, co planujesz.
- plan jest banalnie prosty – odparł wreście – trzeba wszcząc małą awanture, ale taką by wszyscy z nich się w nią zaangazowali.
Patrzyli na niego pytajaco gdy na chwilke przerwal dialog.
- Ta nowa dwójka zapewne będzie z nami biwakowala, więc trzeba by tu zwalić jakis patrol.
- Faktycznie banalny plan – wtracil Leokles – ale nie taki prosty do zrealizowania, bo niby skad wziąć tu patrol zołnierzy na zawołanie. Wiesz jak to z nimi jest, czasem wola przesiedzic służbe na dupie, niż mieszac się w jakieś zatargi.
- Tez się nad tym zastanawialem, myślalem dlugo i znalazlem rozwiązanie. Otóż pamiętam że tuz przed tym jak dołaczyli do nas, nasi niechciani goscie rozmawialeś z pewnym żołnierzem, Leoklesie.
- Zapomnij Malcolm, to był zwykly żołdak, on na to nie pojdzie. Ciągną z armia do stlumienia buntu chlopów, nie będzie się w nic mieszał. To sa zwykli prosci ludzie, którym nagle dano miecze i kazano walczyć, to nie najemnicy. Tu by takich potrzeba było ze stu.
- Mylisz się – odpowiedzial po wysluchaniu i upewnieniu się że jego druch już skończył – tym z którym rozmawiales, był Edijach Suliman, dowodca straży przyboczej księcia Anatojskiego. Lennego państwa Cheesworldu polożonego na zachodzie.
- A co on tu robi? – zaciekawiła się Karina.
- Nie wiem, ale wydaje mi się ze jego sklonności wyszly na jaw i zostal zwolniony ze słuzby.
- jakie sklonności?
- Alkochol i narkotyki.
- A nawet jeśli to jest ten koleś o którym mówisz – powiedział Leokles – to czemu myślisz ze on nam pomoże.
- Bo my się znamy. Znamy się bardzo dobrze, chodz na początku ja go nie poznalem a on nie poznal mnie. Spotkalismy się bardzo dawno, jeszcze w Polis, gdzie on przebywal razem z księciem, jako prywatny ochroniarz. Byłem u nich na audencji i na balu, jaki ksiaze wydal w hotelu w którym mieszkałem.
- mam nadzieje ze ta znajomosc nie będzie podobna, jak te ostatnie, przez które omal nie poszlismy wszyscy do piachu – odparł ironicznie Leokles., ale malcolm tylko uśmiechna się, zupełnie majac w nosie jego słowa.
- Nie ma się co martwić, to pewna znajomosc – odpowiedział.
- Powiedz wrescie co to za plan – wtraciła Karina, ktorej wzrok do tej pory skupial się to na jednym to na drugim rozmówcy. Teraz zawiesiła go na twarzy malcolma.
- Plan jest bardzo prosty – odparł spokojnie – kiedy nad ranem do akcji wkroczą żołnierze mojego kumpla my dajemy noge.
- Banalny ten planik, mam co do niego zle pzeczucia.
- Zaufaj mi Leokles.
- Zaufał bym gdyby nie chodziło tu o moje i o Kariny zycie.
- A masz coś lepszego.
Leokles żachna się,ale nie powiedzial nic.
- Wiecie ze nie mamy szans, trafia się nam wyjscie musimy z niego skorzystać. Teraz albo nigdy. Plan jest banalnie prosty, trzeba tylko wybrac odpowiednia chwile i zwiać, kiedy nasi pseudogoscie będą zajęci walką.
- na razie jeszcze nie zaltwiłes niczego z tym twoim przyjacielem – zauważył Leokles – a z tym może być problem, nie dadza nam się tak łatwo od nich oddalić. A już na pewno nie pozwoli na to Zein.
- Z Edijachem już rozmwaiwalem – odparł wreście, a widzac zaskoczona i nieco poirytowana minę leoklesa wyjaśnił – nie było czasu, musioalem dzialać. Nadarzyła się okazja więc wzielem sprawy w swojej ręce. Wiem że w miescie było niedobrze, że narobilem wam troche problemów, ale tu musicie mi zaufać.
Krzaki które rosły kilka metrow od nich zaszeleścily, ale nie zwrociły tym uwagi żadnego z nich. Najwidoczniej rozmówcy wzieli ten ruch, za powiew wiatru, ale wiatrem to na pewno nie było. Siedzący do tej pory w bezruchu Hallada, pocza przekrecać się miedzy gałazkami, starajac się przybrać bardziej wygodniejszą poze. W myslach przeklna, ze tu siedzi i myślal już o wyjsciu, ale po chwili namyslu doszedl do wniosku, ze lepiej będzie jeśli rozmowcy go nie zobaczą. Gdy już się poprawił, ponownie zaczął nasłuchiwac rozmowe:
- Nawet jeśli wszystko zalatwiłes – mówił Leokles – to zauważ że tych żołnierzy jest tutaj garstka, może nie więcej jak trzydziestu, watpie by oni sobie poradzili sami z Aulockiem, a jeśli już to po duzych stratach. A tu jest ich oprucz Kuntza jeszcze sześciu.
- Wiem. I jestem tak jak ty pewien ze oni sobie rady nie dają. Dlatego będziemy musieli wiać przed walką. To ulatwi sprawe bo częśc z nich rzuci się za nami w pogoń, a częśc niezdecydowanych pozostanie w obozie. Nastapi chaos, który wykorzystaja nasi sprzymierzeńcy, atakując każdego z osobna.
- A ci co za nami rzuca się w pogoń?
- My tez mamy miecze.
Leokles zamyślił się, powoli szpieg zaczął go przekonywać, chodz dalej plan był dla niego zbyt ryzykowny. Jednak biorac pod uwage to ze w niedlugim czasie trzeba będzie obrać inny kierunek. A dla nich inny kierunek będzie oznaczal niemal ze wyrok.
- Nie mamy wyboru – powiedział malcolm.
-----------------------------
Nie było żadnego planu, nie było kurwa żadnego planu, pieprzony Malcolm, znowu coś wykombinował. Przez glowe leoklesa, oprucz wiatru wywołanego szybka konna ucieczka, przesuwaly się wolno myśli z ostatnich kilkunastu chwil. Moment gdy Dszpieg dal znac, do ucieczki, i gdy on i Karina zerwali się ku soim wierchowcom i pognali przed siebie, tuz za plecami szpiega. I wszystko do tej pory by;lo w porządku, z jednym malym wyjątkiem jak by to stwierdził szpieg i zapewne stwierdzi gdy wyjda z tego cało. Nie było zadnego Edijacha, zadnego wielkiego szermierza alkocholika, który niby to kierują odzialem wojska. Byli zupelnie sami, a za nimi już ciągneli ludzie Zeina.
Po przejechaniu duktu, znaleźli się na wielkiej rowninie, która wygladała jak ogromne morze zielonej do kostek trawy. A jej kres był w lini, gdzie ziemia stykala się z niebem. Jechali przed siebie, zupełnie nie zwracajac uwagi na przemeczone już nieco wierzchowce, chcieli pozbyć się ludzi Zeina i wiedzieli ze jest to najlepszy moment.
Leokles, chodz galop był ostry, a koń rzucał się na prawo i lewo, spojrzal za siebie i dostrzegl czterech gonących, nie miał watpliwości że pierwszym z nich jest Zein, dalszych postaci nie poznawal.
- czworo – wykrzykna Malcolm wpatrujac się w Karine, która przylgnela do szyji swego wierzchowca, nawet nie probujac zwrocić uwagi na szpiega.
- karina – wykrzykna po raz wtóry szpieg, dziewczyna tym razem przemogla się i skierowala wzrok w jego stronę – ciagnijcie z Leoklesem przed siebie, spotkamy się w najbliższej wiosce.
Dzieczyna nie dokońca zrozumiała, ale kiwnela glowa ze rozumie. Leokles podgonił ich, widząc ze coś się dzieje, ale Malcolm już wykręcił i zmienił kierunek jazdy. Mlodzik widząc kledwo trzymajaca się w siodle Karine, nie podąrzył za nim, tylko ciągnąl jej sladem. Dziewczyna nie pewnie czuła się w galopie, po za tym widzial roznmowe ich dwojga, wiec domyślił się że to kolejny pomysl szpiega.
Tymczasem za Malcolmem podązyła Oliwieya, pozostala trojka goniących trzymala się Kariny i leoklesa. Szpieg dostrzegl to i popedził wierzchowca, cxhcial jak najbardziej oddalić się od reszty, gdy wydawalo mu się, ze wykonal ta cześc planu, zwolnił i skierowal wzrok w strone dziewczyna. Ta również zolniła.
- Chyba czas to zakonczyć, szpiegu – wykrzyknela ku niemu, stajac już calkowiecie, kilka metrow przed nim – za długo to ciągneliśmy i tak wiemy, ze oddychanie tym samym powietrzem nam nie sluży.
- Nie chce cię zabić Oliwieya – odpowiedział szpieg – kiedys coś nas łaczyło i to że cie skrzywdziłem jest moją wina. Więc jeśli chcesz mozęmy się rozstac, ale jeśli chcesz mnie zabić, to uznam te prawo, spotkajmy się tu i teraz.
- Chce cie zabić! – odparła zsiadajac z konia.
- twoje prawo, prawo Polis – opdarl i również stana na ziemii, wyciagajac miecz.
Wolnym krokiem podeszli do siebie i zaczeli obchodzic się, jakby stali na obrzerzach wielkiego koła, wokół panowala cisza i jeszcze kilka chwil minelo nim skrzyzowali miecze.
Leokles i karina tymczasem gnali na zlamanie karku, sami dokladnie nie wiedzieli w którym kierunku się kieruja, fakt był jeden, mieli za soba poscig który trzbe bylozgubić. Poscig który nie miał najmniejszej ochoty rezygnować ze swej zdobyczy.
Prowadzący Zein, nakazal przyspieszyc i tak już zmęczonemu wierzchowcowi, zamykajac im droge w lewo, totez uciekajacy skierowali się nieznacznie w prawo. Zein miał plan w tym manewrze i młodzik dostrzegl to po chwili, tuż przed nimi, na odleglości dobrych dwustu nmetrow, zaczą rozciagac się maly lasek. Maly, ale na tyle duzy by nie dac się zbyt latwo ominąć. Sytuacje szybko dostrzegł Hallada, zamykajac im ucieczkę z lewej strony. Nie mieli szans.
Gdy dojerzdzali do pierwszych konarow, wstrzymali konie.
- Koniec zabawy – krzykną Zein, zeskakując z siodla – probowalem po dobroci teraz będzie siłą – ruszył w ich stronę z obnazonym mieczem, a konkretniej w strone Kariny.
Dziewczyna wpatrywala się w jego stronę, ale nie zrobiła nic, nim młodzik czym kolwiek zareagowal Zein przylożył ostrze swojego miecz do jej szyji.
- Zsiadaj - powiedział
- Co ty kombinujesz Zein – wtracił zaniepokojony Leokles
- Zamknij się – odkrzykna, nie zwracając ku niemu wzroku – Hallada, De’Drein – wykrzykną ku dwom towarzyszom, ciągle jeszcze siedzących w siodlach – uciszccie go i zwiążccie, teraz będzie jechał w nieco mnie wygodnej pozycji.
Gdy kończył zdanie, Karina już była na ziemii, Zein chwycił ją mocno za glowe i wykręcił ręce do tyu. Wolnym ruchem odlożył miecz i zdją z plecow dlugi sznurek, którym związal ręce dziewczyny.
- Posluchaj mnie uwaznie Leokelesie- zwrócił się do młodzika w momencie gdy wiązał Karine – nie obchodzi mnie ten miecz tak bardzo jak ci się wydaje, obchodzi mnie on zaprtawde nie wiele. Więc nastepnym razem nie probój sztuczek, bo z miejsca cię ukatrupie, a tą dziwke oddam Halladzie i de’Dreinowi, oni luba sobie czasem pochędożyć.
Leokles poszarpal się noeco, z niezbyt delikatnymi wojakami, ale słyszał ostrzezenie Zeina, nie odpowiedzial jednak nic.
Gdy oboje byli związani, ponownie posadzono ich na konie, i cala grupa ruszyła, na powrów w strone duktu. Tym razem już o wiele wolniej, gdyz konie wzdychaly głeboko, a na ich twarzach zaczela pojaiwac się biala piana. Nie było jednak czasu, na odpoczynek, trzeba było wracać, bo w obozie został Aulock i jes\go szajka, z niewiadomych dla Zeina przyczyn nie bioraca udzialu w poscigu. I to Zein miał ochote wyjaśnić.
Jednak nie przejechali zbyt wielu metrow, nim się obejrzeli, nad glowa już świsnely im dwa belty. Koń leokles stana deba zwalajac mlodzika na ziemie, Zein przylgna do końskiego grzbietu, uchylajac się przed trzecim pociskiem, który trafił w wierzchowca Hallady. Zołnierz również upadl wśródf zieleni traw. Nagle ze strony lasu wyleciala grupa zbrojnych. Ich ciala cale pokryte były zbroją płytową pelna, w rekach dzierzyli buławy, miecze i nachaje. Nim Zein i jego towarzysze zdązyli zorientowac co się dzieje, grupa zbrojnych z hukiem wpadla w ich szeregi. Starcie było krociotkie i zakończone pelnym zwyciezceztwem atakujących, nie zgina nikt z obu stron, nikt tez nie zdolał uciec. Zein dostał buława w glowe i upadł bezwladnie z rumaka brocząc krwią, był nieprzytomny. Hallada i DE’Drein rzucili bron i podnieśli rece ku gorze, w ostatniej chwili, gdyz jeden z rycerzy kierowal się ku De’Dreinowi. Leoklesa cudem nie rozjechały podkute podkowy, leżal nieruchomo dopuki jeden ze zbrojnych nie podszedł i nie sprawdził kopniakiem czy ów żyje. Zwiazana Karina zareagować nie mogla również. Było po wszystkim.
Czterech zbrojnych w pelnych zbrojach plytowych i w hełmach, których przylbice przykrywaly ich twarze. Zeszło ze swoich wierzchowcow, i zebralo cała piatke w kupę. Po chwili naprzeciw nich staną kolejny zbrojny, zdja hełm, ich oczom ukazala się twarz męzczyzny. Twarz ktorą zalegala długa ruda broda i rówbnie dlugie włosy tego samego koloru. Męzczyzna miał duzy nos i wydatne usta, przez chwile nie odrywał wzroku od schwytanych.
- Znasz?! – zagadna wrescie, nie spuszczajac wzroku, przec chwile nie wiadomo do kogo było kierowane pytanie.
Konny z dużym szarym piórem usadzonym na szczycie helmu, podjechal do niego i wskazałał reka na Hallade i De’ Dreina:
- Ten nazywa się De’Drein, płatny morderca, poszukiwany w całych Cheesworldzie, a ten to Hallada, były renegat Sienty, również platny zabojca i również poszukiwany.
Więcej pytan nie padlo.
Więżniów związano, posadzono na konie i szzelnie okrążono kordonem. Po chwili rudowlosy dał rozkaz do wymarszu.
------------------


Ostatnio zmieniony przez radji dnia Sro Sie 31, 2005 8:51 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
 
 
Polkolordek



Dołączył: 24 Maj 2003
Posty: 503
Skąd: Gdansk

PostWysłany: Pon Maj 02, 2005 8:13 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

oplacalo sie czekac tyle czasu Smile
Powrót do góry
 
 
szwagiereczek



Dołączył: 25 Maj 2003
Posty: 567
Skąd: Rzeszów

PostWysłany: Wto Maj 03, 2005 12:36 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Oj oplacało się, opłacało. Znów mnie wciąga.
Powrót do góry
 
 
leokles



Dołączył: 07 Gru 2002
Posty: 640
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob Maj 14, 2005 1:31 am    Temat postu: Oby tak dalej Odpowiedz z cytatem

Szkoda, że tak mało… Chociaż niekiedy powiadają, że małe jest piękne, to jednak wolałbym aby Twa powieść nigdy nie miała końca, gdyż jest naprawdę bardzo dobra. Życzę powodzenia i wytrwałości w dalszym pisaniu. Mam nadzieję, że nigdy o nas nie zapomnisz i co jakiś czas będziesz dodawał po krótkim fragmencie.
Powrót do góry
 
 
szwagiereczek



Dołączył: 25 Maj 2003
Posty: 567
Skąd: Rzeszów

PostWysłany: Nie Sie 28, 2005 2:25 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Bump
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Sro Sie 31, 2005 8:50 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Celem okazala się stara i już nieco podniszczona twierdza. Z oddali prezentowala się jeszcze calkiem solidnie, ale gdy podjechali, Leokles dostrzegł że jej mury SA już znacznie wyszczerbione, jakby zamek niedawno przetrwał jakieś oblężenie. Jedynie dwie wieżyczki, okalające wielką metalowa bramę, stały nietknięte, ba wyfgladaly na niedawno odnawiane.
Na gorze stalo dwoch strażników.
- Kto? – wykrzykna lapidarnie jeden z nich
Rudowłosy zdją hełm, gdy strażnik dostrzegl jego twarz natychmiast zaczą podnośic wielka metalową kratę.
Wiechali do wewnątrz, dlugim na kilka metrów tunelem, znajdującym się pod murami, gdy wyjechali na dziedziniec główny Karina, gdy tylko objela go calym wzrokiem, natychmiast zbladła i odwróciła twarz w stronę ziemii. Jedynie fakt, ze nie jadla od rana nic, spowodowal że nie zwymiotowala. Również reszta więźniów, chodz z pewnością mocniejszych psychicznie od dziewczyny, teraz miało twarze koloru śniegu.
Tuz obok zamku na wielkim placu, niczy,m dobrze zdyscyplinowana armia, stały poukładane w szeregi, wysokie na trzy metry pale. Zalegajace na nich zwłoki parowaly teraz w promieniach porannego slońce, a twarze powykrzywiane były w makabrycznych pozach. Złoki w pierwszych szeregów były dosć świeże, z p[od niektoturych jeszcze płynęła krew, Leokles przysiąkł by, ze dostrzegł ruch glowy jednego z „trupów”. Im dalej, tym zwłoki były coraz mniej swieże.
Rudowłosy zaprowadzil ich przed oblicze staraca, ubranego w białą szate, siegającą mu Az po kostki. Starzec stal na schodach, tuz przy wejściu do zamku, gdy podeszli przed jego oblicze, spojrzał na nich zimno.
- Zlapaliśmy ich tuz przy lesie, w okolicach duktu, trzy mile stad – rzekl rudowłosy – ci dwoje – wskazal na Leoklesa i Karine - uciekali przed tymi tutaj – wskazał reszte więźniów.
- Zmaknijcxie ich w osobnych celach, jutro ich osadzimy i skażemy – odparł, a jego glos był zimny i obojętny, zupełnie nie pasujący do starczej twarzy – Do tej pory, niech Roderyk i Anston ich przesłuchają, szczególnie tych tutaj – wskazal skinieniem palca na leoklesa i Karine – jeśli chodzi o reszte, wynik sadow, raczej będzie tylko potwierdzeniem wyroku.
Rudowloy nie odpowiedział, tylko skinął glowa, po czy odwrocil się do odziali i wydal rozkazy.
------------------------------------
Z Karina rozdzielili go już na dziedzincu, zreszta tak jak i z innymi. Przeprowadzili go dlugim korytarzem zamkowych lochów, w których śmierdziało palącymi się pochodniami i rozkładającymi się szczurzymi zwłokami i odchodami. Mimo straszliwego smrodu, nie doruwnył on ani w procencie, temu, który zalegal na dziedzincu.
W pewnej chwili strazniuk trzymający Leoklesa, mocniej szarpna go za ramie, wskazując drzwi. Drugi ze strażników podszedł i otworzył je. nie minela chwila gdy leokles znalazł się w środku ciemnej i cuchnącej Celi, której jedynym umeblowaniem byłq drewniana płyta przymocowana łańcuchem do ściany.
------------------------------------
Wiatr świszczał coraz mocniej, zboże poruszalo Się rytmiczne, przy każdym jego powiewie. Malcolm rozejrzał się wokół, czujac fale ciepla ogarniajaca go, oddychal głęboko. Po chwili spojrzał na swój miecz, zalegala na nim jeszcze parująca czerwona ciecz, i nagle jakby przypomniał sobie wydarzenia ostatnich chwil, ruszył noga i zachaczyl o ciało. uklękną i odwrocil zwrucona do ziemii twarz, była to twarz kobiety, która znał. To była Oliwieya.
Wstal i wytarl miecz o szmate, odech jego był już wolniejszy, zaczynal wracać do zmysłów, cos go ogarnęło, jakis szal, który spowodowal że stracil panowanie nad soba i swoimi myślami, starał się przypomniec sobie pojedynek, krok w krok, kazde uderzenie miecza, każdy unik. Wolno, ale jego pamięć wracała, jeszcze szal bitewny w który musial wpaść, męczył jego cialo i umysł. Ale już pamiętał.
Żył, a ona umarla, czas teraz szukac Leoklesa i Kariny
----------------------------------------
Leokles leżal na drewnianym łóżku, przyczepionym łańcuchem do ściany, gdy usłyszał dzwięk przekręcanego w zamku klucza. powoli wstal i usiadł, w drzwiach pojawiło się dwoch strażników.
- Wstań – powiedział pierwszy z nich.
leokles posłuchał.
nakazali mu wyjść z celi, po czym przeprowadzili go przez dlugi korytarz, tuz do schodow. leokles pamiętał te droge, był nią wcześniej wprowadzony. jednak nie wyszli tym razem na dziedziniec, strażnicy wprowadzili go schodami wyzej, do dużego holu, polnego najrózniejszej broni i tarz, z wymalowanymi nań wzorami. miedzy nimi, tuz przy jednym z okien stał kolejny męzczyzna, tego leokles skojarzyl natychmiast, był nim rudowłosy.
Na jego skinienie glowy, strażnicy odeszli, zostawiając ich samych.
- Nakazano mi – powiedział rudowłosy – by cię zaprowadzić do naszej komnaty, tam dostaniesz ubranie, w który ubierzesz się na przyjecie, który wielki mistrz zakonu wyprawia wieczorem dla swoich gości.
- nierozumiem – leokles nie krył zaskoczenia.
- jeden z przyjaciól wielkiego mistrza, poreczył za twoja osobę, twierdzac że jesteś jegom przyjacielem, tedy zakon zwraca ci wolność i zaprasza na przyjęcie w celu rehabilitacji, za te poniżenie.
- A co z kobieta która przybyła ze mną.
- nie jest mi znany jej los
- A co z ludzmi którzy byli jeszcze z nami – wykrzykna niemal pytanie Leokles
Rudowłosy skinieniem wezwał go do siebie. leokles podszedł i spojrzał przez okno w miejsce gdzie wskazywał męzczyzna. Młodzik dostrzegł na placu trzy nowe pale, a na nich jeszcze dychające, chodz nieruchome ciała Zeina, Hallady i De’Dreina.
- To pospolici banici, znani w calym Cheesworldzie, z tego co wiedziałem na polanie, chyba nie byli twoimi przyjaciółmi?
Leokles pokiwal przecząco głową, ale nie odpowiedział.
--------------------------
Wszystkie zagadki i pytania kłębiące się w gloewi lreoklesa rozwialy się gdy, wszedł do komnaty, do której zaprowadzilo go dwóch strażników. Tuz naprzeciw drzwi, przy oknie stała postac, odwrocona do niego plecami. na odgłos zamykanych drzwi postac odwróciła się ku niemu.
- Witaj leoklesie
- Witaj Ant – odpowiedział z zagadkowym uśmieszkiem – mogłem się ciebie spodziewać, chodz tak naprawde wydawało mi się że to jakis spisek.
- Zakon zwykle nie miesza się do zadnych spisków, jest to ostatnia organizacja w pełni rycerska z zasadami.
- Tacy rycerze bez skazy i zmazy – dodał Leo, uśmiechając się kącikiem ust.
- Dokładnie.
- Usiądz – Ant wskazał na krzesło – rozgośc się, do kolacji jeszcze troche czasu.
- A Karina, nie wiesz co z nią.
- Chodzi ci o tą dziewczynę, którą miałem okazje poznać. O nia się nie musisz martwić, przebywa w jednej z komnat w starym zamku, dobrze strzeżona. Niestety nie będziesz mógł się z nią zobaczyć aż do wyjazdu.
- prawa zakonu – wtrącił Leokles. Chodz nigdy do żadnego nie miał okazji należeć, ani nikt nie mogl mu o nich opowiedziec, znał je dość dobrze. Cały świat słyszałał o prawach zakonu, niepiśmiennym kodeksie, który w jednym ze swych na wpół fikcyjnych punktów, zakazywal kobiecie, pod groźba śmierci, przebywania w murach bractwa – nigdy bym się nie spodziewał że ludzkie plotki…
- W każdych plotkach jest chodz ziarnko prawdy, również w tym o zakazie przebywania kobiet za murami. Prawde mówiąc niewiele brakowało by twoja kobieta skończyła podobnie, jak tych troje, ale dzieki osobistemu wstawiennictwu reda Sztandara, jeszcze żyje, chodź nie ma prawa opuszczac swojej celi.
- rozumiem że nie mogę również jej odwiedzić.
- niestety nie leoklesie, wystarczy ze nasz krol mógł reagować w kwestii jej życia.
Leokles dopiero teraz usiadł, zupełnie się uspokoił i zamyślił.
- Mogę ci zadać pytanie, Leoklesie
Młodzik kiwna pozytywnie głową.
- Czemu wyjechałeś z Fretown wcześniej, i co robisz na tym odludziu w centrum Cheesworldu, na dodatek ścigany przez najbardziej poszukiwanych banitów w kwartecie i samego Kunzta Aulocka.
- Sporo już wiesz.
- mam swoje źródła, po za tym odwiedziłem Ostenton i spotkałem się ze Szwagiereczkiem. To on wspomniał mi o Aulocku, o tym ze go schwytaliście, a potem o jego ucieczce. Bo chyba wiesz ze on zyje.
- Spotkaliśmy się nie tak dawno, to dlatego tu trafiłem. Ale proszę Ant byś nie pytal mnie o cel mojej wedrówki, bo będę musiał ci odpówic odpowiedzi.
- rozumiem, twój cel twoja spraa, chodz naprawde jestem ciekawy nie zapytam.
- dziekuje
- Co jeszcze wiesz – dodał po chwili Leokles.
- Wiem ze przebywałeś w Gigalopolis, stolicy Cheesworldu, równie nie wiem dlaczego – uśmiechną się nieco ironicznie – i że wdałeś się w afere z gildią. Miałeś duzo szczęścia, niepotrzebnie wszedłes w kompanie z tym Gillespiem.
- Malcom jest porządku – wpadł mu w słowo leokles.
- Jest cholertnie tajemniczy, jedna z bardziej zagadkowych postaci, wiesz ze kiedyś szpiegował dla gildii, był w jej najwyższych swerach
Leokles przytakną.
- Ale pewnie nie wiesz zę również szpiegował dla nas, przez ostatnie kilka miesięcy, dzieki niemu operacja przebiegała w tajemnicy i powiodła się w zupełności. Ale na miesiąc przed akcją, słuch o nim zaginą i nagle zjawia się w twojej kompanii. Czy to cie nie dziwi.
- dziwi – przyznał leo – chodz teraz już wiem dlaczego tak bardzo chceli go zabić, Mozę dlatego znikna.
- Raczej nie, od samego początku chciał wziąć udział w akcji, nie mówił tego wprost, ale widać to było po nim. Po jego współpracy, wiesz że był to jedyny powód dla którego stał się podwójnym agentem
- Jaki powód?
- Właśnie ten, by móc brac osobiście udział w akcji. Żadnych łapówek, żadnych azylów, żadnej checi władzy, tylko to, by brac udział w tej akcji, a potem gdy była już niemal gotowa on znika.
- i Pojawia się w kompani Aulocka.
- Kunza Aulocka – zapytał wyraźnie zaskoczony Ant
- Tak. Dopiero później przeszedl do mnie, na początku nie ufałem mu, ale potem, gdy razem dopadliśmy Aulocka i jego szajke, zaczełem mu ufać.
- Ciekawe.
Anmt Killer siedział w zamyśleniu, ale już od początku miał ochote zadać pytanie, które zadać musiał, a które ciągle oddalalo się, krążać w wirze rozmowy.
- Musisz mi powiedzieć, gdzie on jest leokles, gdzie jest malcom Gillespie, Red chce z nim pomówić.
- Nie mogę ci pomóc Ant – odpowiedz była szybka, jakby Leo spodziewał się takiego pytania.
- Dlaczego?
- Po prostu nie wiem, gdy uciekaliśmy przed tym Heinem, on się od nas odłaczył. Od tamtej pory go nie widziałem. Może nie zyje.
Ant pokręcil prezeczaco głową, leo domyślał się że jego rozmówca cos wie, coś czego nie może powiedzieć, albo nie chce.
Twarz Kiullera nagle pojasniała, spojrzał w oczy Leoklesa i rzekł:
- Mysle że powinieneś wypocząć przed kolacja, bedzesz miał okazje poznać wielkiego mistrza i samego reda. Będzie o czym pomówić. Miło, chodz dziwne to spotkanie.
Ant wstał z krzesła i pokierowal się do drzwi, wychodząc rzucił jeszcze spojrzenie, na Leoklesa, który odporowadzal go wzrokiem.
- Do wieczora, przyjacielu – rzucił.
Leokles tylko przytakną.
Powrót do góry
 
 
radji



Dołączył: 17 Cze 2002
Posty: 556
Skąd: z Siedlec

PostWysłany: Sro Sie 31, 2005 8:58 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Tyle alkocholi, a tak malo jawy. Ostatnie czasy mnojego zycia można sklasyfikowac tak łatwo. Dnia 6 grudnia roku pańskiego 2004, zostalem przyjęty do firmy, zajmująca sie klimatyzacją i wentylacją. Praca w niej, tak nudna była, ze jedynie weekendowe picie, (nieżadko 3-4 rzy w tygodniu), dały mi zapomnieć i odnaleźdz, przynajmniej na te jedną chwile sens mego buntowniczego charakteru. taki tryb życia zupełnie nie pozwalał na zajmowanie sie czymkolwiek innym, z pisaniem włacznie.
Od jakiegoś czasu jednak, z wolna wracam do normalnosci, wchodząc przy okazji z sentymentem na owe forum. Dlatego tez, dla samego siebie i z hołdu dla tych którzy kropkowy swiat tworzyli, skończyć swa powqieśc zamierzam.

Dziekuje
Powrót do góry
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.kropki.legion.pl Strona Główna -> Hydepark Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedna  1, 2, 3, 4  Następna
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach




wiadomosci z forum
Polityka cookies